W mijającym roku zlikwidowano w Polsce największe stocznie. Zamarły pochylnie i doki w Szczecinie i Gdyni. Nad Odrą nie ma
chętnych na ten majątek. W bezruchu skoroduje - martwią się pesymiści. Potem już tylko przyjdzie teren "zaorać" - dodają.
Wbrew tym ponurym wizjom - jestem optymistą, umiarkowanym. Dozą
optymizmu napawają mnie całe rzesze stoczniowców, które wykształciły się w grodzie Gryfa - w szkole zasadniczej i technikum budowy okrętów, a także na politechnice (konstruktorzy, menedżerowie). I choć
cała ta, idąca w tysiące, pracownicza rzesza przeżywa najbardziej dramatyczny okres swojego życia, uważam, że powolne wychodzenie z zapaści gospodarczej i ożywienie w żegludze, sprawią, że w przyszłości
wielu znajdzie zatrudnienie.
Co mnie do tego przekonuje? A to, że likwidacja największych stoczni, nie oznaczała na szczęście likwidacji całej branży. Bo gdy działała ociężała od majątku i
problemów finansowych - a do tego przeludniona - Stocznia Nowa, wzdłuż Odry ulokowało się i działa bez rozgłosu kilka prywatnych spółek stoczniowych. Na Skolwinie czy Łasztowni budują elementy statków a
także całe kadłuby. Jako podwykonawcy zagranicznych podmiotów, stoczniowcy montują m.in. kontenerowce czy statki pomocnicze.
Niezależnie od tego czy miasto zagospodaruje postoczniowy teren na
strefę ekonomiczną, to prędzej czy później znajdą się chętni na urządzenia do budowy statków. Kupią je lub wydzierżawią (na razie) małe podmioty.