W piątek na ulice Poznania wyszli pracownicy Cegielskiego - jednego z największych dostawców zamkniętych stoczni.
W bardzo trudnej sytuacji znaleźli się też zachodniopomorscy kooperanci stoczni. Stracili ważnego odbiorcę i praktycznie nie mają szans na odzyskanie swoich należności.
Firma Remor z Recza do
stoczni w Szczecinie i Gdyni dostarczała 40 proc. swojej produkcji. Po załamaniu wywołanym zamykaniem zakładów udało się jej jednak przebranżowić. Dziś sporo eksportuje, zwłaszcza dla niemieckiej branży
energii odnawialnej. Obciążają ją jednak niespłacone przez stocznię należności, które szacuje na 150 tys. zł.
- Jak na skalę naszej firmy to znacząca kwota, na którą w grudniu będziemy musieli utworzyć
rezerwy - ocenia Piotr Bieńkowski, prezes Remoru. - Wpłynie to na pogorszenie naszych wyników. Nie widzę szans na odzyskanie tych pieniędzy. W pierwszej kolejności są tu banki i Skarb Państwa, a my jako
dostawcy jesteśmy jednymi z ostatnich. Nawet gdyby sprzedaż stoczni zakończyła się powodzeniem, to biorąc pod uwagę cenę zaproponowaną przez katarskiego inwestora, starczyłoby na spłatę niewielkiej części
należności.
Jego zdaniem zabrakło tu wsparcia ze strony państwa. - Chociażby na zasadzie poręczeń kredytowych. Z powodu poniesionych strat trudno rozmawia się z bankami o kredytach. Zostaliśmy
pozostawieni sami sobie, a perspektywy odtworzenia przemysłu stoczniowego są dziś żadne - ocenia prezes Remoru.
Na zamknięciu stoczni mocno ucierpiała szczecińska firma Konmet, która była jednym z
ok. 20 podwykonawców działających na terenie zakładu. Nadal pracuje ona w Szczecinie przy budowie niewielkich statków poza terenem stoczni, ale jej załoga skurczyła się z 45 do 15 osób. Wciąż spłaca
kredyt, który zaciągnęła na wypłatę odpraw dla zwalnianych pracowników i należności podatkowe.
- Musieliśmy odprowadzić VAT od faktur, których nie zapłaciła nam Stocznia Szczecińska Nowa - opowiada
Janusz Poterek, właściciel Konmetu. - Zalega nam grubo ponad 200 tys. zł. Nie ma szans, żeby to odzyskać. Na żadną pomoc nie możemy liczyć. Mówi się tylko o stoczni, a nie o problemach firm z nią
związanych.
Właściciel Konmetu podpisał się pod listem otwartym do premiera Tuska, który przygotował inny dostawca stoczni - firma Spamor z Zielonej Góry. Domagają się w nim rekompensaty za utracone z
powodu likwidacji stoczni należności oraz wstrzymania egzekucji naliczonego od nich VAT-u.
- Do jego wysłania skłoniło nas widmo plajty - twierdzi Wojciech Piotrowicz, prezes Spamoru. - Rząd
rozładował tę minę odszkodowaniami dla stoczniowców. Kooperanci przecież nie przyjadą do Warszawy i nie będą palić opon, więc można było nas zlekceważyć.
Szanse na realizacje tych postulatów są
jednak niewielkie. Ministerstwo Skarbu Państwa od początku twierdzi, że nie można z publicznych pieniędzy stwarzać preferencji dla stoczniowych dostawców. Obawia się, że po taką pomoc ustawi się kolejka
innych firm, którym zalegają coś spółki z udziałem Skarbu Państwa.
Zdaniem Bogusława Adamskiego, wiceprezesa SSN, wielu dostawcom stoczni udało się jednak zabezpieczyć przed utratą należności. -
Pierwszą dużą nauczką, którą zapamiętali, był upadek stoczniowego holdingu w 2002 r. Pod koniec zeszłego roku, kiedy było już wiadomo, jaki będzie los stoczni, większości dostawców najpierw brała od nas
zapłatę, a dopiero potem dostarczali towar. W relacji do skali firmy należności nie były duże, bo pod koniec 2008 r. wynosiły 60 mln zł i w sporej części zostały zapłacone w ostatnich miesiącach
działalności stoczni. Kooperanci, którzy pracowali na terenie stoczni, radzą sobie różnie - przenieśli się gdzie indziej, ograniczyli mocno działalność, a niektórzy może i ją przerwą.