A co robią? Marynizują. Czyżby Sztokholm wymagał marynizacji? Miasto na wyspach, wciąż znaczący port morski
oraz 150 tysięcy jachtów i łodzi w sąsiednim archipelagu! A jednak - a jednak ktoś uważa, że to za mało i że trzeba mu więcej morskości.
Wbrew pozorom problem jest realny i dobrze znany od strony
lądu - może najlepiej w USA - chodzi o zamieranie życia w centralnych dzielnicach miast. W przypadku europejskich starych portów, gdzie wkracza deweloperka, albo tylko konserwatorzy zabytków, ginie cały
cymes tych miejsc, czyli statki. Baseny, gdzie nic nie cumuje i których nie przecina żaden kilwater, tchną martwotą, choćby architekci wysilali się, jak nie wiadomo co.
Zjawisko to - jak wszystko w
naszej epoce - ma swoją socjologiczno-ekonomiczną teorię, a że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria, więc wiadomo, jakie straty wynikają z przekształcania portów w dzielnice biur albo w
sypialnie i jak tym stratom przeciwdziałać.
Mówiąc najogólniej, zauważono, że porty mają dwie odrębne funkcje - biznesowe i kulturalne; te pierwsze po angielsku nazywa się "wartościami twardymi
" (hard values), drugie "miękkimi" (soft values of the ports - SVOP). Doświadczenie pokazuje, iż niedostrzegane albo niegdyś lekceważone "miękkie wartości " dają się jakoś przeliczyć na
pieniądze. Prosty przykład: mieszkania, z których widać uczęszczany tor wodny, osiągają wyższe ceny niż te, których okna wychodzą na opustoszałe baseny.
Sztokholmskie rozwiązanie samo w sobie nie
jest może nowatorskie, podobne inicjatywy podjęto wcześniej w Holandii, ale szwedzką specyfiką jest przekazywanie zadań publicznych bezpośrednio obywatelom, czyli w praktyce - stowarzyszeniom. I jeszcze
jedna ciekawostka - w wewnętrznym porcie miejskim mieściła się przez ponad trzy stulecia baza marynarki wojennej.
Dzisiaj dawnymi nabrzeżami floty na wyspach Djurgarden i Skeppsholmen, czyli
położonymi (w przybliżeniu) między pałacem królewskim i Skansenem, zarządza stowarzyszenie Stockholms Sjögard - Maritim Kultur (słowo sjögard można tłumaczyć jako morski dziedziniec albo morska
posiadłość). Jego członkami jest 70 stowarzyszeń "pierwiastkowych" oraz instytucji i przedsiębiorstw, które dbają o to, żeby był tłok przy nabrzeżach. Dodajmy, mowa o statkach i okrętach, a nie o
żaglówkach lub motorówkach, bo tam nie chodzi o przekształcenie centralnego "dziedzińca" w marinę!
Do Sjögard należą na przykład stowarzyszenia, które mają żaglowiec szkoleniowy albo siedzibę
na pokładzie czegoś pływającego, jednak najbardziej efektywna jest organizacja skupiająca właścicieli jachtów zrobionych z prawdziwych statków i okrętów. Stockholms Skeppsforening liczy ponad 100
armatorów, posiadaczy byłych okrętów, trawlerów, kutrów rybackich, kabotażowców i holowników, żeby wymienić tylko najliczniejsze grupy. Niektóre jednostki zachowano w stanie podobnym do oryginalnego, inne
są przebudowane, czasami szkaradnie. Nie szkodzi - zapełniają historyczny port do ostatniego miejsca. Na wschodnim brzegu Skeppsholmen do nabrzeża cumują tylko dziobami lub rufami - drugi koniec jednostek
mocuje się do pław, jak w epoce, gdy bazowały tam torpedowce królewskiej floty.
Czy to jest doświadczenie, które ma dla nas jakąś wartość? Chyba tak. W Gdańsku ucichły co prawda głosy, żeby
"Sołdka" usunąć z Motławy, bo "szpeci portowy krajobraz" (!), ale sama idea żyje. W Szczecinie pojawił się historyczny angielski statek pilotowy "Bembridge" zakupiony na biuro przez spółkę
Megamar - miasto powinno zrobić wszystko, żeby był widoczny choć z dala, z deptaków; bo jak twierdzi brytyjski historyk Robert Prescott, "dopiero statek nadaje sens temu krajobrazowi". No właśnie,
krajobraz z sensem lepiej się sprzedaje niż widok na samą wodę i mury.