Niezależnie od tego czy pieniądze za stocznie w końcu się znalazły lub znajdą, pozostanie niesmak. Celebra związana ze
sprzedażą pochylni i doków w Szczecinie i Gdyni przypominała bowiem magię z królikiem i kapeluszem, sprytnie rozgrywaną do celów politycznych.
Nad sprawą sprzedaży stoczni rząd od początku zawiesił
zasłonę tajemniczości. Na krótko przed wyborami do Parlamentu Europejskiego wystrzelono fajerwerki, gdy udało się znaleźć kupca na majątek. Tak nam przynajmniej mówili ludzie premiera.
I choć Platforma
odniosła wyborczy sukces, zasłona tajemnicy nie opadła, a właściwy płatnik jest chroniony przez rząd. Sam też - niczym matrioszka - skrywa się za jakimś funduszem.
Public relations premierowych speców
jest widać skuteczny, bo stoczniowcy czekali i wciąż z nadzieją czekają na możliwość zatrudnienia w kolejnej stoczni, której tajemniczy nabywca obiecuje kontynuować produkcję tego, na czym się znają.
Nie ulegli panice nawet wtedy, gdy zakomunikował, że owszem, zapłaci, ale później, a niektóre media zaczęły spekulować, że kupcem może być arabski handlarz bronią, targujący się o anulowanie milionów,
które winny jest Polsce za handel. Ale to tylko spekulacje.
Dziś będzie wiadomo, czy zapłacił, choć pewnie nie dowiemy się, za jakie ustępstwa ze strony rządu. Jeżeli stało się inaczej, premier
wyciągnie z kapelusza kolejnego królika - pewnie będzie nim odwołany ze stanowiska minister Grad.