Polskie szkoły morskie kształcą szczurów lądowych.
Nie mamy ani pływającej pod polską banderą floty
handlowej, ani nowoczesnej Marynarki Wojennej, ani stoczni, która by tę flotę mogła zbudować. W jakimkolwiek polskim porcie, aby zobaczyć wpływający statek, trzeba czuwać cały dzień. Mamy za to dwie
akademie tzw. morskie plus Akademię Marynarki Wojennej.
Akademie umiejscowione są na obu krańcach naszego długiego wybrzeża (500 km, czyli tyle ile w jednym szwedzkim województwie): w Gdyni i
Szczecinie. Aby było symetrycznie i aby Zachodnie Wybrzeże nie czuło zbytnich kompleksów wobec Wschodniego Wybrzeża. Wszystkie trzy akademie utrzymywane są z naszych podatków (akademie cywilne przez
Ministerstwo Infrastruktury, AMW przez MON), co wydaje nam się rozrzutnością.
Absolwenci-marynarze z tych uczelni idą bowiem w 100 procentach (o jedną czy dwie setne nie spierajmy się) na unijne
statki, obsługują więc zagraniczny kapitał i przysparzają bogactwa Grekom, Holendrom, Norwegom i innym morskim nacjom. Budżety ich państw żadnych akademii morskich nie utrzymują. Oczywiście nie znaczy to,
że tacy np. Grecy nie kształcą u siebie marynarzy wyższego szczebla. Kształcą, ale tamtejsze szkoły morskie utrzymywane są ze składek armatorów i mają status pomaturalnych, bo tyle wystarczy zgodnie z
morskim prawem międzynarodowym i zdrowym rozsądkiem.
Komuś, kto nie mieszka nad morzem, może się wydawać, że akademie te kształcą wyłącznie marynarzy. Otóż najwięcej studentów szkoły morskie
kształcą na kierunkach lądowych. I co i raz tworzą nowe kierunki, nieraz dość dziwaczne. W Akademii Morskiej w Gdyni można studiować biznes elektroniczny, organizację usług turystyczno-hotelarskich oraz
zostać nie tylko menedżerem produktu (z dyplomem inżyniera), ale także - to nowość dydaktyczna - uzyskać wyższą specjalizację menedżera produktów kosmetycznych. Kierunek studiowania o nazwie menedżer
produktów kosmetycznych jest - dodajmy - możliwy do zgłębiania wyłącznie w Akademii Morskiej w Gdyni.
W każdym razie inwencja gdyńskiej kadry naukowej budzi większy podziw niż u szczecińskiej
konkurencji {logistyka i zarządzanie w europejskim systemie transportowym to doprawdy banalne). Pisząc "inwencja", nie myślimy oczywiście o prawdziwych wynalazkach, pracach naukowych, tylko o
pomysłach na zwiększenie naboru i związanej z nim dotacji z budżetu. Od wielu bowiem lat student jest podstawowym miernikiem w stosowanym algorytmie podziału środków budżetowych pomiędzy resortowe
uczelnie przeznaczonych na ich finansowanie.
Właśnie dzięki takim wynalazkom u kosmetyczki będą pracowały wkrótce same menedżerki produktów kosmetycznych z dyplomem Akademii Morskiej, a za kierownicami
autobusów zasiądą kierownicy inżynierowie ruchu miejskiego, także z dyplomem Akademii Morskiej.
W tym stanie rzeczy całkiem rozsądne wydaje się, że marynistyczne kawałki naszych akademii morskich
powinny zostać wydzierżawione Unii Europejskiej, jeśli będzie dalej chciała polskich marynarzy. Natomiast studenci specjalności lądowych powinni przenieść się ze swoimi kosmetycznymi laboratoriami na inne
uczelnie - nawet razem z niektórymi gmachami zacnych akademii. Zaoszczędzimy w ten sposób choćby na pensjach rektorów i ich zagranicznych delegacjach. Zupełnie zaś bez żadnej szkody - gdyby się upierać,
że akademia morska musi w Polsce być - można zostawić jedną. Za to wyposażyć w potrzebny do nauki sprzęt, np. w symulatory do nawigacji.
Morskim uczelniom cywilnym nie ustępuje Akademia Marynarki
Wojennej. Też uczy wbrew swojej nazwie - przede wszystkim cywili na niewojskowych i niemorskich kierunkach. Na przykład można tam studiować pedagogikę, historię, stosunki międzynarodowe, oceanotechnikę,
robotykę, a nawet mechatronikę - cokolwiek to znaczy, strzelać torpedami z tego się nie da. Tworzenie nowych kierunków i wydziałów w akademii wojskowej, które nic ze szkoleniem wojska nie mają wspólnego,
jest wyciąganiem kasy z budżetu.
Nasza propozycja jest zresztą tylko przypomnieniem tego, co już postulowano w latach poprzednich - wszystkich wojskowych oficerów trzeba uczyć w jednej szkole. Był w
swoim czasie całkiem niegłupi pomysł w otoczeniu ministra Radosława Sikorskiego, kiedy ten kierował MON, aby na miejsce Wojskowej Akademii Technicznej, szkoły lotniczej w Dęblinie, Akademii Obrony
Narodowej w warszawskim Rembertowie, Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni oraz Wyższej Oficerskiej Szkoły Wojsk Lądowych we Wrocławiu utworzyć jedną uczelnię: Uniwersytet MON. Sikorski wówczas z MON się
pożegnał, zaś bezpośredni pomysłodawca, prof. gen. Andrzej Ameljańczyk, zapłacił zesłaniem na Uniwersytet Mazursko-Warmiński do Olsztyna. Ale czasy się zmieniły, można do koncepcji
wrócić.