Kolejne rządy okłamują ludność, że w Polsce będą budowane statki. Stocznie to przeszłość, niestety
politycznie święta. Bałtyk jest potrzebny wyłącznie jako ozdoba plaży.
Czy w Polsce w ogóle jest szansa, aby budować statki? Nasza odpowiedź brzmi: nie ma nawet cienia takiej szansy.
Kolejni
premierzy ciągle szukają dla stoczni inwestorów, związki zawodowe ciągle protestują w obronie polskich stoczni, szanowna pani komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes raz podejmuje zabójcze, raz dobre
decyzje dla polskich stoczni. Wszyscy klepią jak mantrę, że polski przemysł stoczniowy jest nowoczesny i ma potencjał, zaś konstruktorzy, spawacze i traserzy są zdolni i chętni do pracy. I gdyby tylko
Miller z Kaczmarkiem, Kaczyński z Jasińskim, Tusk z Gradem zechcieli to zrozumieć, to ho, ho, ho.
Są to wszystko banialuki na poziomie umysłowym telewizyjnych talk-show. Kolejnych premierów i ich
ministrów należy obwiniać nie o to, że nie szukali inwestorów, ale postawić poważny zarzut ulegania szantażom związkowej solidaruchy oraz oszukiwania współobywateli. Przede wszystkim zaś pompowania przez
lata w nierentowny i upadający przemysł budżetowych pieniędzy, których teraz nawet policzyć nie można. Na pytanie, ile pieniędzy od roku 1990 trafiło z budżetu państwa do trzech największych stoczni w
Gdańsku, Gdyni i Szczecinie, nie ma odpowiedzi. Może miliard, może dwa, może nawet trzy. Nikt tego nie wie. I nikt nigdy tego nie wiedział. I tak gówno to pomogło.
Statki robi się w Azji
Jakoś nikt nie chce przyjąć do wiadomości prostych faktów. Produkcja statków na świecie odbywa się w Azji, przemysł stoczniowy w Europie (w całej Europie, nie w Polsce) przegrał tę rozgrywkę w globalnej
konkurencji. Dodatkowo zaś nasze stocznie są zapyziałe technologicznie i budują najbardziej proste z prostych konstrukcji, a otacza je nimb świątyń narodowych.
Największym producentem statków na
świecie jest Korea, która ma prawie 40 procent udziałów w światowym rynku (pięć największych stoczni na świecie jest w Korei). Drugie są Chiny (33 proc), a dalej Japonia (18 proc.)*. Łatwo te liczby dodać
i zobaczyć, że trzy azjatyckie kraje mają 90 proc. światowej produkcji stoczniowej w swoich rękach, bankach i budżetach. Najlepiej stojący w stoczniowych rankingach kraj z Europy - Niemcy - nie ma nawet 1
(słownie: jednego) proc. udziału w budowie statków na świecie. Wobec takiej ekspansji Azjatów w wielu europejskich krajach po prostu zrezygnowano z utrzymywania coraz mniej rentownego przemysłu
stoczniowego (np. Szwecja i Wielka Brytania, które głównie kojarzą się z morzem, nie budują statków, a na terenach dawnych stoczni wybudowano bardzo atrakcyjne apartamentowce). Największy w Europie
koncern stoczniowy, norweski Aker Yards, który przez kilka lat próbował się przed tą ekspansją bronić (zgrupował 15 stoczni), został przejęty we wrześniu 2008 r. przez koreański koncern STX za miliard
zielonych papierków. STX kupił też udziały w stoczniach w innych zachodnioeuropejskich krajach. W ten sposób Koreańczycy budują na masową skalę już nie tylko proste statki (masowce, zbiornikowce,
samochodowce, kontenerowce, co przez wiele lat uprawiali u siebie), ale i zaczęli dominować w budowie skomplikowanych konstrukcji (chemikaliowce, wycieczkowce, specjalistyczne statki dla nafciarzy).
Cały ten proces nie odbył się oczywiście z dnia na dzień. Koreańczycy zaczęli rozbudowywać swój przemysł okrętowy od początku lat 80. Chwila, chwila... Czy stoczniowcy w Polsce jakoś tak w tym czasie
nie byli przypadkiem zajęci innymi problemami? Aaa!, racja, obalali światowy komunizm.
Roman Gałęzewski, przewodniczący "S" w Stoczni Gdańskiej, jeszcze w lipcu na spotkaniu z unijną komisarz
Neelie Kroes (wpadła do Gdańska z kurtuazyjną wizytą, wszak Gdańsk to "kolebka") bredził (inaczej tego nazwać nie można), że UE prowadzi politykę korzystną dla przemysłu stoczniowego w Chinach, Korei
czy Wietnamie. Pomijając już fakt, że Wietnam w podziale globalnego tortu o nazwie produkcja stoczniowa liczy się tyle co Niemcy (1 proc. udziału), to pan przewodniczący nie zauważył, że UE z Koreą
przegrała na tym polu i to się już nie zmieni. Czy Gałęzewskiemu się wydaje, że jeśli w Stoczni Gdańskiej będą dwie, trzy, a nawet pięć pochylni, to jest w stanie ona konkurować z globalnym liderem na tym
rynku? Trudno nam uwierzyć, żeby nawet najgłupszy z najgłupszych związkowców mógł tak myśleć, a co dopiero przewodniczący Gałęzewski.
Nikt tu nie zainwestuje
Stocznię Gdańską kupił
ukraiński koncern ISD, który z produkcją statków nie miał do tej pory nic wspólnego. Kto kupił (prawie kupił, bo jeszcze nie zapłacił) stocznie w Gdyni i w Szczecinie, do tej pory nie wiadomo. Jednak
na 99 proc. można zaryzykować stwierdzenie, że nie był to ktoś, kto do tej pory budował statki.
Wszyscy, którzy dyskutują o stoczniach, powinni zadać sobie pytanie, jaka jest przyczyna tego, że
polskich stoczni nie kupił żaden inwestor z branży. Ani Aker Yards, jak jeszcze był norweski, ani koreański STX. Owszem, kilka lat temu Koreańczycy naszymi stoczniami się interesowali. O to, jaki to jest
interes, pytali jednak nie w Polsce, ale gdzieś w Europie Zachodniej. Bo w tym biznesie nie ma żadnych tajemnic. Po prostu po każdej dużej stoczni pętają się tabuny inspektorów jakichś lloydów i innych
tzw. towarzystw klasyfikacyjnych. Dowiedzieli się oni, że owszem, w Polsce mają doki i pochylnie, jakieś dźwigi i hale, a nawet rząd, co gotowy jest dopłacić, żeby mu ten biznes zdjąć z głowy, ale nie
mają tam stoczniowców. To znaczy nie mają wykwalifikowanych stoczniowców.
"S" oznacza kłopoty
Po pierwsze polskie stocznie budowały bardziej skomplikowane konstrukcje (np.
chemikaliowce i gazowce) do początku lat 80. Potem przechodziły stopniowo na coraz prostsze konstrukcje (samochodowce, masowce), aż do budowania samych kadłubów, a nawet tzw. sekcji, z których ktoś potem
kadłub złoży. Dodajmy, że na Wybrzeżu - zarówno w Szczecinie, jak i w Gdyni i Gdańsku - działa kilkanaście firm prywatnych, które na zamówienie zagranicznych odbiorców robią takie proste rzeczy. Nie
potrzeba do tego wielkiej technologii, pochylni i doków: kawałek placu, blacha, spawarka i kontakt z prądem. Nie są więc od wielu lat konkurencyjne technologicznie, a polskim stoczniowcom brak
umiejętności, bo od lat tylko spawają, spawają i spawają proste konstrukcje.
Po drugie polscy stoczniowcy potrafią za to demonstrować. Każdy przytomny inwestor boi się swoistego kultu "świątyń
narodowych" otaczającego stocznie. Angażowanie kapitału w zakład produkcyjny to jedno, angażowanie kapitału w "świątynię", której nie można ruszyć, to drugie. Ot, wiadomość z połowy lipca tego roku.
Wystarczy, że ukraiński właściciel Stoczni Gdańskiej zapowiedział potrzebę zwolnienia kilkuset pracowników, związek "S" zapowiedział protesty. I znowu przyjdzie Karolowi Guzikiewiczowi wąchać dym z
palonych opon. Gdyby zebrać tylko w punkty wszystkie protesty, w których uczestniczyli stoczniowcy w ciągu ostatniego czasu, to dwóch stron tygodnika by było mało.
Powtórzmy więc: w Polsce nie będą
budowane żadne statki, niezależnie od tego, czy Grad spadnie, czy nie spadnie, czy będzie rządził Tusk, czy Kaczyński, czy Napieralski, czy Piskorski, czy Pawlak. A nawet gdyby Gierek wstał z grobu (to za
jego czasów stocznie miały się najlepiej), to też nic nie będzie, bo czasy się zmieniły. Te wyrażane brednie, że jak Katarczycy zapłacą, to będą tu budować w Gdyni i Szczecinie gazowce do wożenia dla nas
gazu, to są właśnie brednie, niezależnie od tego, kto je wypowiada. Przyjmijcie to w końcu, ludzie, do wiadomości.
------------------------------------------------
* Dane za Pomorskim
Przeglądem Gospodarczym 2/2009