Kilka tygodni temu ukazała się 11 edycja "Listy 500" dziennika "Rzeczpospolita", czyli doroczny ranking i
zbiór informacji o 500 największych przedsiębiorstwach z siedzibą w Polsce. Widnieją na niej tylko dwie firmy tak zwanej gospodarki morskiej - na 159 miejscu jest Gdańska Stocznia Remontowa, a Stocznia
Gdynia o prawie 100 pozycji niżej, na 258. Straty tej drugiej są dwa i pół raza większe niż zyski pierwszej.
Zestawienie nie jest pełne, bo nie zawiera Stoczni Szczecińskiej, której należy się
miejsce przynajmniej w czwartej setce. Ponadto, gdyby przedłużyć zawarty w wydawnictwie spis "pretendentów" z 40 do 100 (czyli szósta setka), to powinny znaleźć się tam także Stocznia Gdańsk oraz jej
prywatne od zarania sąsiadki - Crist i Maritim.
Ale my zabieramy głos nie w sprawie uzupełnień do najnowszego wydania, tylko w sprawie obrazu, jaki wyłania się ze wszystkich edycji "pięćsetek".
Przypomnijmy, pierwsza "Lista 500" ukazała się w 1984 roku wraz miesięcznikiem "Zarządzanie" i obejmowała wyłącznie przedsiębiorstwa przemysłu przetwórczego. Nie było więc na niej ani banków, ani
firm świadczących usługi czy to finansowe, czy telekomunikacyjne, które teraz są liderami.
W 1983 roku trzy stocznie produkcyjne mieściły się w pierwszej setce (miejsca 53, 64, 98), ale pięć fabryk
samochodów - od FSM przez Lublin do Jelcza - w pierwszej trzydziestce. Łączna sprzedaż stoczni produkcyjnych, włącznie z gdyńską (wówczas 120 pozycja) wynosiła 20% łącznej sprzedaży fabryk aut. W
"transformacyjnych" latach 90. ta proporcja wzrosła do 40%, żeby w 2008 roku wrócić do sytuacji sprzed ćwierćwiecza, bo jeśli uwzględnimy wszystkie uzupełnienia do proponowanej przez nas "listy 600
", otrzymamy proporcję około 15% (pamiętając też, że GSR występuje w tegorocznym rankingu jako grupa kapitałowa, czyli razem ze Stocznią Północną).
Kilka rzeczy wynika z tych i bardziej
szczegółowych liczb zawartych we wszystkich listach 500. Niektóre ustalenia są banalne, inne może mniej oczywiste, ale pomijane w debatach nawet przez specjalistów, bo narażające ich na niezadowolenie
polityków.
Po pierwsze, struktura polskiego przemysłu przetwórczego została ukształtowana w epoce Gierka i jeżeli się w niej coś zmieniło, to spadło znaczenie branż najbardziej hi-tech (np.
samoloty, elektronika). Po drugie, dane makroekonomiczne zawsze dawały dobre wskazówki, co robić z gospodarką. W latach 80. polskie władze otrzymywały takie same sygnały z rynków, jak na przykład
szwedzkie: dajmy sobie spokój ze stoczniami, ważniejsze są samochody, przemysł farmaceutyczny i mięso. Ale tylko rząd szwedzki zdecydował się na likwidację stoczni. Ówczesny ustrój gospodarczy Polski
ekonomiści określali "ani plan, ani rynek". Za Bałtykiem funkcjonowały więc i plan, i rynek.
Potem było podobnie, na przykład w latach 90. wszystko wskazywało, że w Europie trzeba wygasić
rybołówstwo dalekomorskie, ale odważne decyzje wobec krajowej branży podejmowano w Bonn (przed przeprowadzką do Berlina), a w Warszawie - żadnych. My pozwoliliśmy sobie na bałaganiarskie bankructwa
armatorów rybackich (włączając pastwienie się nad rybakami), a w dziedzinie hi-tech (to tak nawiasem) zamykaliśmy do więzienia założyciela Optimusa, Romana Kluskę.
Do dzisiaj pokutuje przekonanie,
że deficytowy w latach 80. przemysł stoczniowy utrzymywaliśmy tylko w interesie ZSRR. Jeśli winni są z zagranicy, to jakie mocarstwo kazało nam dokładać do stoczni produkcyjnych przez cały XXI wiek?