Trudno uwolnić się od tematu stoczni, bo prawie codziennie są na czołówkach
wiadomości. Brakuje w nich jednak informacji podstawowych, a jeśli się wkradną, to są błędnie interpretowane.
Pierwsza luka dotyczy unijnego urzędu ochrony konkurencji i jego roli. Jest on
policją, która pilnuje interesów konsumentów i podatników przed spiskami zawieranymi przez rządy i biznesy, żeby tych konsumentów i podatników doić. A z takim właśnie spiskiem mieliśmy do czynienia w
przypadku polskich stoczni. Nasza specyfika - i zarazem trudność - polega na tym, że władza i biznes okrętowy stapiają się w jedno, bo stoczni nie udało się porządnie sprywatyzować (słowo "porządnie"
dotyczy także Stoczni Gdańsk, gdyż sprzedano ją inwestorowi spoza branży). Rządowo-partyjny spisek miał na celu uniknięcie politycznych kosztów likwidacji przemysłu okrętowego, gdy okazało się, że jego
naprawa jest niemożliwa. Cel ten osiągano kosztem podatnika, którego pieniądze służyły do tego, żeby statki sprzedawać poniżej kosztów ich budowy. Pani komisarz Kroes jest więc tylko (i aż) reformatorem
państwa polskiego, bo zastępuje jego niepełnosprawne elity w czynnościach, z którymi sobie nie radzą, włącznie z mówieniem prawdy obywatelom. Dodajmy, w zeszłym roku Neellie Kroes dostała "nobla" od
europejskiego ruchu obrony podatników - Taxpayers Association of Europe. Po drugie, przecenia się potencjał stoczni. W 2007 roku nasz udział w produkcji światowej wynosił 0,9%, a do tego był rozbity
między kilka firm (państwowe stocznie hiszpańskie, włoskie i chorwackie działają jako jednolite korporacje). Na zwiększenie efektywności zakładów nie było ani polskiego, ani - jak się przy sprzedaży
koncernu Aker Yards okazało - europejskiego kapitału (koncern trafił się Koreańczykom). Jeśli zaś chodzi o jakość statków, to owszem, budowaliśmy nowoczesne, ale jednocześnie najprostsze, co wystawiało
nas na całą furię azjatyckiej konkurencji. Według ustaleń OECD jest tylko jeden produkt prostszy od kontenerowców i samochodowców - barki morskie bez napędu.
Po trzecie, rządy państw UE nie
pomagają stoczniom, jeśli przez "pomoc" rozumiemy dotacje, darowizny, czyli - jak to ktoś nazwał - "dosypywanie kasy". Stocznie Wadan Yards z Rostocku i Wismaru, które otrzymały ostatnio od
banków, w tym rządowego, 180 mln euro pożyczki (na 7,85 %), znalazły się w kłopotach, ponieważ zmieniły właściciela w złym momencie, czyli w apogeum kryzysu bankowości. Natomiast spadkobierca elbląsko-
gdańskiej nazwy Schichau Seebeckwerft (SSW) z Bremerhaven zbankrutował przy zupełnej bierności finansistów wszelkiej maści. Dodajmy, Wadan należy do kapitału rosyjskiego (70% udziałów) i koreańskiego
(30%), a SSW w całości do niemieckiego. Dlaczego obcych potraktowano lepiej niż swojaka? Bo Wadan jest w trakcie zmiany asortymentu z kontenerowców na promy, zbiornikowce, transportowce arktyczne i
lodołamacze, czyli zamienia kijek na siekierkę; natomiast SSW wykonał manewr odwrotny - zarzucił budowę promów na rzecz kontenerowców. Nasze duże stocznie wybrały niegdyś drogę - nomen omen - Schichaua i
nigdy z niej nie zawróciły, choć - trzeba przyznać - szczecińska próbowała.
A po czwarte, na Wybrzeżu są stocznie prywatne (na przykład Maritim, Crist, Wisła, Partner); łączna wartość ich
produkcji jest najprawdopodobniej większa niż każdej z likwidowanych. Rząd im nie pomaga, pani Kroes ich nie zamyka, nikt o nich nie pisze. Mają szansę jeszcze urosnąć, gdy upadną słabsze organizmy.
Przecież swoboda dla takich procesów była i wciąż jest wypisana na sztandarach!