Resort skarbu państwa zamknął kolejny etap sprzedaży majątku polskich stoczni budowlanych. Zgodnie z wymogami
Komisji Europejskiej, majątek Stoczni Szczecińskiej Nowa i Stoczni Gdynia, który nie jest obciążony żadnymi zobowiązaniami, zostanie sprzedany w otwartym, przejrzystym przetargu nieograniczonym,
przeprowadzonym z zachowaniem warunków uczciwej konkurencji, w oparciu o przepisy ustawy o postępowaniu kompensacyjnym w podmiotach o szczególnym znaczeniu dla polskiego przemysłu stoczniowego.
O
północy 30 kwietnia upłynął termin zgłaszania oświadczenia woli uczestniczenia w przetargu na zakup składników majątkowych obu stoczni oraz wpłaty wymaganego wadium. MSP informuje, że wpłynęły zgłoszenia
od 35 inwestorów, zainteresowanych zakupem aktywów produkcyjnych stoczni, w tym od kilku inwestorów - na wszystkie składniki majątku związane wprost z produkcją stoczniową. W tym samym czasie, na
przełomie kwietnia i maja, wielu polityków zachodniopomorskich, ale nie tylko, uczyniło z wymuszonego przez Unię Europejską procesu stawiania polskiego przemysłu okrętowego z głowy na nogi - "kiełbasę
wyborczą" przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego. Najbardziej spektakularne pociągniecie zastosował senator PO Krzysztof Zaremba, który za to, że nie znalazł się na liście kandydatów Platformy
do europarlamentu - rzucił legitymacje partyjną na stół i wypisał się z partii, podając jako oficjalny powód stosunek PO do stoczni.
- Ja odszedłem w proteście przeciw polityce prowadzonej przez
PO i rząd wobec polskich stoczni - oświadczył już były senator. - A właściwie przeciw brakowi tej polityki. Byłem i jestem zwolennikiem Polski w strukturach UE, ale nie możemy zgadzać się na wszystko, co
nam Unia dyktuje..
Komisja Europejska jawi się Krzysztofowi Zarembie jako ognisko wszelkiego zła. - Moi partyjni koledzy przestraszyli się komisarz UE ds. konkurencji Neelie Kroes i podali jej
nasze stocznie na tacy. I to w sytuacji, gdy rządy Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Niemiec czy Holandii dotują swoje przemysły lub przynajmniej podają im kroplówkę w postaci publicznych pieniędzy po
to, by przetrwały. I tam nikt się nie przejmuje, co mówi Bruksela.
No cóż, trzeba przyznać senatorowi, że strzela z grubej rury, tyle, że niezbyt celnie. I mija się z prawdą. Trzeba, więc,
przypomnieć nieco z historii deficytowych stoczni.
"Po czterech latach postępowania, Komisja Europejska stwierdziła, że pomoc państwa udzielona Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej łamie
postanowienia Traktatu WE w sprawie pomocy państwa, powodując nadmierne zakłócenia konkurencji na wspólnym rynku - stwierdziła Komisji Europejskiej 6 listopada ub. roku w specjalnie wydanym komunikacie. -
Dlatego, też Komisja zadecydowała, że pomoc ta musi zostać zwrócona - czytamy dalej.
Jednocześnie Komisja zgodziła się przyjąć zobowiązania Polski dotyczące takiego wykonania decyzji, aby w krótkim
czasie stworzyć szanse na istnienie rentownej i perspektywicznej działalności gospodarczej w Gdyni i Szczecinie, pozwalającej tworzyć jak najwięcej trwałych miejsc pracy".
Negocjacje w sprawie
polskich stoczni trwały od 2004 roku i były prowadzone przez również rządy poprzedników koalicji PO-PSL.
- Pracowaliśmy ciężko żeby uzyskać uczciwe i trwałe rozwiązanie. Dla pracowników i
przedsiębiorstw w Polsce, ale również dla ludzi pracujących i prowadzących działalność gospodarcza gdzie indziej. Rozwiązanie uzgodnione z władzami polskimi daje najlepsze możliwe szanse dla na przyszłe
miejsca pracy w tych historycznych miejscach - stwierdził wówczas José Manuel Barroso, przewodniczący KE.
Od 2002 r. Stocznia Gdynia skorzystała z różnych środków pomocy publicznej, w szczególności
z - do kapitalizowania, pożyczek i z umorzeń zobowiązań z tytułu podatków i różnych składek - o wartości 700 milionów EUR oraz z gwarancji produkcyjnych o wartości 916 milionów EUR.
Stocznia
Szczecińska natomiast otrzymała pomoc w wysokości 1 miliarda EUR oraz gwarancje produkcyjne o wartości 697 milionów EUR.
Decyzje Komisji Europejskiej nałożyły na Polskę obowiązek odzyskania od
stoczni całej pomocy państwa udzielonej bezprawnie od maja 2004 r. Zostanie ona zwrócona do budżetu państwa ze sprzedaży majątku stoczni potencjalnym inwestorom lub kupcom.
Obie stocznie przeżywały
trudności ekonomiczne od lat 90-tych ub. stulecia. W kwietniu 2004 r., rząd Marka Belki zgłosił w KE pomoc restrukturyzacyjną dla obu stoczni, a KE wszczęła formalne postępowanie wyjaśniające w czerwcu
2005 r. Polska przekazała plany restrukturyzacyjne dla obu stoczni we wrześniu 2005 r. (rząd Marka Belki) oraz ponownie za rok, we wrześniu 2006 r. (rząd Jarosława Kaczyńskiego). W obu przypadkach ze
znacznym opóźnieniem. Żaden z tych planów nie zapewniał długookresowej rentowności stoczniom, a cały proces restrukturyzacji miał być sfinansowany z kasy państwa. Na to zgodzić się Komisja Europejska nie
mogła.
W grudniu 2006 r. za rządów Jarosława Kaczyńskiego Polska zdecydowała się na prywatyzację stoczni. Proces ten był za rządów PiS kilkakrotnie odkładany i ostatecznie został przyspieszony
dopiero w ciągu 2008 r., za rządu Donalda Tuska, który doprowadził do przedłożenia KE 12 września 2008 r. planów restrukturyzacji stoczni opracowanych przez potencjalnych inwestorów. Plany stanowiły
poprawę w porównaniu z poprzednimi wersjami. Jednakże, pomimo dalszej ogromnej pomocy państwa oraz poważnych redukcji zatrudnienia przewidzianych w tych planach, stocznie nadal nie byłyby rentowne. W
związku z tym, Komisja stwierdziła, że subsydia uzyskane przez stocznie w Gdyni i w Szczecinie nie są zgodne z wytycznymi w sprawie pomocy na ratowanie i restrukturyzację przedsiębiorstw, ale raczej
stanowią bezprawną pomoc operacyjną. I trzeba je zwrócić. Komisarz d.s. konkurencji Neelie Kroes, tego samego dnia, tj. 6 listopada w którym wydano komunikat Komisji Europejskiej nt.: stoczni,
przemawiając w Parlamencie Europejskim, której przysłuchiwali się także zaproszeni polscy stoczniowcy, powiedziała, m.in.: - "Dzisiejsza decyzja nie jest oczywiście decyzją, jakiej oczekiwała załoga
stoczni. To bez wątpienia jeden z najtrudniejszych wniosków, jaki musiałam kiedykolwiek przedstawić Komisji jako komisarz ds. konkurencji. W tym roku trzykrotnie spotkałam się ze stoczniowcami i za każdym
razem byłam pod wrażeniem ich nieprawdopodobnej uczciwości, żądań sprawiedliwego traktowania i determinacji do uzyskiwania godziwych zarobków oraz zapewnienia stoczniom pomyślnego funkcjonowania".
Szczególnej uwadze polecam to kolejne zdanie komisarz Kroes, skierowane m.in. do polskich stoczniowców: - "Jednak smutna rzeczywistość jest taka, że przyznawane stoczniom wysokie dotacje były wciąż
przeznaczane na ich bieżącą działalność z myślą jedynie o zapewnieniu krótkoterminowego bytu stoczni, zamiast na inwestycje, które zapewniłyby ich rentowność w dłuższej perspektywie. W dużej mierze brak
inwestycji doprowadził do paradoksalnej sytuacji, kiedy pomimo światowego ożywienia w przemyśle stoczniowym i wzrostu cen nowych statków, stocznie w Gdyni i w Szczecinie wciąż przynoszą straty na każdym
produkowanym statku".
Tyle tytułem odświeżenia pamięci.
Kolejnymi chętnymi do konsumpcji stoczniowej kiełbasy wyborczej okazali się członkowie PiS, którzy postanowili w Szczecinie 2 maja
rozpocząć kampanię wyborczą do PE. Zjechała cała śmietanka PiS: Jacek Kurski, Marek Kuchciński, Aleksandra Natalii-Świat, Krzysztof Putra, Michał Kamiński, Beata Kempa, Adam Bielan. Był też oczywiście
lider zachodniopomorskiego PiS Joachim Brudziński. Poziom demagogii stoczniowej był dosyć wysoki.
- Polski rząd dopuścił do upadku polskich stoczni - mówił do zebranych Mariusz Kamiński na schodach
tarasu Wałach Chrobrego, nie wymieniając przezornie, który to rząd. - Twarda polska polityka musi polegać na obronie polskich interesów. Niestety, nasz rząd tych stoczni nie obronił. Następnie minister
Kamiński zaznaczył, że gdy rządziło PiS, to: - My twardo broniliśmy interesów w Europie. Ale zapomniał, że owe "twarde bronienie" polegało wyłącznie na opóźnianiu, jak się tylko dało, wszelkich
działań, wymaganych przez KE wobec stoczni lub wysyłaniu do Brukseli planów z dotowaniem deficytowych stoczni przez państwo.
Nie zabrakło też występków na tym spotkaniu - stoczniowca-aktora z
reklamówki wyborczej PiS. Zbigniew Wysocki, który jednak do PE startuje z listy z Samoobrony a nie PiS, w czarnym kasku z napisem: "pogrzeb stoczni" oraz z rolką papieru toaletowego w ręce mówił: -
Czwartek był ostatnim dniem mojej pracy. Ta rolka papieru toaletowego to dla pana posła Sławomira Nitrasa. On jest tyle wart, co ten papier. Poseł Nitras jest kandydatem do europarlamentu z listy PO.
Wcześniej, Joachim Brudziński serwował inne pomysły na zmartwychwstanie stoczni.
- Najbardziej komfortowym wyjściem byłoby pojawienie się inwestora - sugerował. - Kiedy mieliśmy realny wpływ na
Ministerstwo Skarbu i Agencję Rozwoju Przemysłu, próbowaliśmy do tego doprowadzić. Chcieliśmy wyłonić silnego inwestora, który mógłby zagwarantować, że Stocznia Szczecińska wyjdzie na prostą. To się nie
udało z kilku powodów. Przede wszystkim nie było dobrej woli ze strony Komisji Europejskiej.
Niestety, Komisja Europejska nie potwierdza takich działań ze strony rządów PiS i uważa, że 4 lata
okazywała dobrą wolę polskim rządom i stoczniowcom, której nie umieli wykorzystać na to by, ich stocznie zaczęły wreszcie na siebie zarabiać.
- Kryzys był i jeszcze póki, co jest szansą na
utrzymanie stoczni w Szczecinie i Gdyni do powrotu hossy na rynku okrętowym - uważa Joachim Brudziński. - Można to osiągnąć dokładnie w taki sam sposób, jak czynią to Francuzi, Niemcy czy Holendrzy. My
też możemy to zrobić. Jeśli premier zdecydował się kontynuować działania związane z budową gazoportu, to oczywistym jest, że na wolnym rynku nie ma wolnych gazowców, że buduje się je pod konkretne
kontrakty. Mogłoby, więc, pójść rządowe zlecenie dla stoczni w Gdyni i Szczecinie na budowę takich jednostek. Skąd rząd ma na to wytrzasnąć pieniądze, nie powiedział.
Kolejne pomysły poseł
Brudziński ściągnął bez żenady od Angeli Merkel, zapominając o jednym, że pomoc Niemiec nie jest skierowana do stoczni na skraju bankructwa, czy nierentownych.
- Drugim wyjściem jest zlecenie
stoczniom budowy okrętów dla polskiej Marynarki Wojennej, która i tak wymaga pilnych inwestycji - stwierdził poseł Brudziński 26 kwietnia w rozmowie z Gazetą Wyborczą. - Jeszcze innym pomysłem jest to, co
robi rząd niemiecki: dofinansowanie armatorów, po to, by zamawiali statki w rodzimych stoczniach.
Dla przypomnienia, Angela Merkel podczas Krajowej Konferencji Morskiej, 2 marca w Rostoku
powiedziała, że szanse na pomoc państwa mają przede wszystkim małe i średnie, ale rentowne stocznie. Nie ukrywała, że niektóre stocznie w Niemczech padną.
- W przypadku stoczni ich portfel zamówień
obejmuje obecnie ponad 160 statków i jest znaczne opóźnienie w ich produkcji. Zabezpiecza produkcję stoczni nawet na długi okres - stwierdziła kanclerz w Rostoku. - Ale wiem też, że są stocznie, które
mają zlecenia na zaledwie kilka miesięcy pracy, a nawet stojące na progu bankructwa, które będą musiały ogłosić.
Jak sobie wyobraża poseł Brudziński obecnie pomoc dla stoczni? Okazuje się, że to
nie takie znowu proste.
- To kwestia inżynierii finansowej i decyzji politycznej, by odpowiednio długo podtrzymać płynność Stoczni Szczecińskiej Nowa przy pomocy budżetu państwa - stwierdza dosyć
przytomnie. - Oczywiście nie mogłoby to działać tak jak do tej pory, czyli bez ciągłej szarpaniny i wyrywania pieniędzy, a to na wypłaty, a to na gazy techniczne. Można byłoby skorzystać z funduszy
unijnych. U nas kieruje się je chętnie na projekty miękkie, czyli szkolenia i tym podobne przedsięwzięcia. W Unii Europejskiej wykorzystuje się je w takich programach jak innowacyjna gospodarka i
nowoczesne technologie. A przecież stocznie to nie tylko rezerwuar spawaczy czy monterów kadłubowych, ale także najbardziej wyrafinowanej myśli technicznej. Gdyby tylko była polityczna wola, nie było by z
tym wszystkim problemu. Czego owa wola polityczna miałaby dotyczyć - poseł nie określił. Odpowiedzi - jak pokonać ową "szarpaninę" w płaceniu zobowiązań i skąd "wyrywać" pieniądze na te
zobowiązania - także nie przedstawił. Z funduszy unijnych nie da rady przecież zapłacić pensji stoczniowcom czy kupić gazy technologiczne. Od konsumpcji stoczniowej kiełbasy stoczniowej nie ustrzegli się
też prezydenci obecny i były, oraz hierarchowie rzymskokatoliccy, uważając, że historyczne w Polsce symbole walki z komunizmem nie muszą na siebie zarabiać, trzeba do nich dopłacić. Najlepiej z kasy
państwa lub UE. Problem w tym, że Unia nie chce.
Podczas Kongresu Europejskiej Partii Ludowej (EPP) w Warszawie (29.04), z szefem Parlamentu Europejskiego, Hansem-Gertem Poetteringiem spotkał się
Lech Kaczyński. Za murami Pałacu Kultury, w którym odbywał się kongres, kilkuset manifestujących stoczniowców z Gdańska starło się z policjantami. Petardy poszły w ruch, armatki wodne i gaz pieprzowy
także, Płonęły opony. Mimo, że stocznia w Gdańsku, prywatna a nie państwowa, a rząd dogadał się z ukraińskim właścicielem, że plany poprawy jej rentowności wyślą na dniach do KE.
"Lech Kaczyński
przypomniał też niekorzystne dla Polski decyzje Komisji Europejskiej, które mogą spowodować likwidację tysięcy miejsc pracy w przemyśle stoczniowym i zaapelował o wsparcie w walce o utrzymanie polskich
stoczni" - napisała w komunikacie prezydencka kancelaria po spotkaniu z szefem europarlamentu.
Lech Kaczyński zapowiedział, że będzie walczył o stocznie.
- Będę robił wszystko, żeby
stocznie - nie tylko gdańską, ale wszystkie polskie stocznie - obronić - powiedział kilka dni wcześniej po spotkaniu z związkowcami w gdańskiej kurii, któremu gospodarzył abp Sławoj Leszek Głódź.. -
Zrobię wszystko, co tylko jest w mojej mocy, bo stocznie w Polsce to symbol III Rzeczpospolitej w tym sensie, że to symbol naszej niezawisłości - dodał.
W podobnym historyczno-patriotycznym tonie
apelował Lech Wałęsa do wielu przywódców państw i organów UE, zgromadzonych na kongresie EPP w Warszawie.
Również biskup diecezji szczecińsko-kamieńskiej - Andrzej Dzięga, o stoczni nie zapomniał i
sięgnął nawet po polską rację stanu. 20 kwietnia mówił z katedralnej z ambony do szczecinian: "Tej Stoczni ludzie wyrządzili już w historii określone krzywdy. Wszyscy czujemy, że nikomu nie wolno
pomnażać tych krzywd. Już wystarczy! Okazuje się, że od Niedzieli Miłosierdzia Bożego pozostaje nam 40 dni do podjęcia końcowych decyzji o losach Stoczni, rozstrzygających o całej jej przyszłości. Są
nawet głosy, że faktyczne "przechylenie szali" nastąpi już przy najbliższych zwolnieniach kilkuset osób. Końcowa decyzja będzie, więc brzemienna w swych skutkach, gdyż bezpośrednio dotknie wielu
tysięcy rodzin pracowników i kooperantów Stoczni, a pośrednio może wyznaczać nawet perspektywę rozwoju lub zamierania gospodarczego naszego Regionu na kolejne 2-3 pokolenia. (...)Niech w tej sprawie
zamilkną wreszcie interesy partykularne, a niech powróci racjonalna i odważna troska o polską rację stanu, która na Pomorzu Zachodnim, z racji historycznych a także geograficznych, ma znaczenie
szczególne".
Podsumowując wszystkie te apele, nawoływania i żądania, można stwierdzić, że wg apelujących:
1. Unia Europejska, a zwłaszcza KE i jej komisarz ds. konkurencji - są wrogami
Polski, polskiej historii i polskich stoczniowców, bo chcą by stocznie były konkurencyjne, w dobrej kondycji ekonomicznej, rentowne i zarabiały na siebie. Komisja Europejska nie powinna żądać niczego od
Polski, zwłaszcza -racjonalnej gospodarki i satysfakcjonujących wyników ekonomicznych w polskim przemyśle stoczniowym.
2. Polskie stocznie nie muszą być rentowne, wystarczy, że są symbolami obalania
komunizmu w Europie. Państwo ma dopłacać do każdego budowanego w Polsce statku i tym robić prezenty obcym armatorom, by stoczniowcy deficytowych stoczni mieli robotę a ich związkowcy byli na zawołanie
politycznych protektorów do robienia strajków, manifestacji z "zadymami" itp. Stocznie i ich agonia z powodu niekompetencji ich zarządów i właścicieli są znakomitą "kiełbasą wyborczą", której
jednak nikt rozsądny jednak nie kupi. I kolejna reminiscencja. Nikt z grona upominających się nagle o reanimacje deficytowych stoczni w Polsce w momencie, kiedy to jest już praktycznie niemożliwe - ani
jednym słowem nie wspomniał o ekonomii, o tym, że stocznie, jak inne zakłady pracy mają na siebie zarabiać.
Nikt nie mówił o pasożytujących na stoczniowych budżetach - bezproduktywnych
związkowcach, na których stocznie nie są w stanie zarobić. Żaden z apelujących - nie miał racjonalnych rozwiązań, gwarantującego tym stoczniom długotrwałą rentowność. I nikt słowem nie pisnął, że
bezpodstawnie wydane na stocznie pieniądze, trzeba po prostu zwrócić państwu, by - mogło zapłacić choćby pensje stoczniowcom, zaległe składki na ZUS, opłacić rachunki za energię, dostawy wody, spłacić
zaciągnięte przez stocznie kredyty i inne zobowiązania.
Po pięciu latach stoczniowego kontredansu Polski z KE, nadal ci wszyscy krzykliwi demagodzy wierzą w cud i są głęboko przekonani, że unijna
manna spadnie z nieba. Manna może nie spadnie, ale skonsumować stoczniową kiełbasę wyborcza - można, nawet z apetytem.