Stocznia Gdańsk wróciła na łamy mediów za sprawą listu od pani Neellie Kroes z unijnego
superrządu. Dama, która odesłała do historii stocznie w Szczecinie i Gdyni, nie jest zadowolona z biznesplanu dla zakładu, gdzie powstał pionierski Sołdek. To zapowiada jego kres. Spiskowcy z Unii zabrali
się więc za ostatnią polską stocznię, żeby zlikwidować resztki konkurencji dla stoczni niemieckich i holenderskich.
Tak to widzą związkowcy i cześć opinii publicznej, przed którą ukrywa się liczby,
fakty i płynące z nich wnioski. Nie chodzi tu o rzędy cyfr z księgowości, które mogą być objęte tajemnicą handlową, ale dane z jawnych statystyk produkcji.
Z jakimi stoczniami niemieckimi mogłaby
rywalizować Stocznia Gdańsk? Najprostsza odpowiedź brzmi: z podobnymi. Podobnymi wielkością, powierzchnią zajętego terenu, liczbą pochylni i wodowań, czyli ogólnie - potencjałem.
Wydaje się, że na
Bałtyku są dwa takie zakłady - Lindenau Schiffswerft w Kilonii i Flensburger Schiffbau we Flensburgu. Obie firmy nie należą do żadnych koncernów branżowych i każda w pojedynkę - jak gdańska - borykają się
z rynkiem i losem. W obydwóch woduje się co roku trzy do pięciu statków - tak jak w Stoczni Gdańsk.
I tu podobieństwa się kończą. Po pierwsze, Lindenau i Flensburger zatrudniają po pół tysiąca
ludzi, a Gdańsk - 2500, nie licząc pączkujących na jej terenie spółek; po drugie, stocznie niemieckie oddają gotowe statki, a większość produkcji Gdańska to częściowo wyposażone kadłuby; i po trzecie,
pojedyncze kontenerowce z Gdańska są najprostszymi w budowie, czyli najtańszymi jednostkami floty handlowej (współczynnik pracochłonności wg badań dla OECD - 19; dodajmy, do wzoru z mnożeniem!). Natomiast
Lindenau wyspecjalizował się w zbiornikowcach (współczynnik pracochłonności 48), a Flensburger w pojazdowcach (współczynnik 32).
Dla przykładu, w ubiegłym roku Flensburger zbudował statki liczące
102 tys. jednostek pojemnościowych brutto, a Gdańsk - niezależnie od stopnia wykończenia - 79 tys. Jeśli policzymy zgrubnie tak zwany tonaż skompensowany, podstawową miarę produkcji (bo uwzględnia
pracochłonność - akronim CGT), to okaże sie, że produkcja Flensburga była trzy razy większa przy mniejszych kosztach płac (w RFN są obecnie około trzy razy wyższe niż w Polsce).
Mimo to obie
niemieckie firmy nie są wolne od kłopotów - Lindenau tracił w ubiegłym roku płynność finansową, a Flensburger niebawem zmieni właściciela, bo dotychczasowy nie jest zainteresowany przedsiębiorstwem
przynoszącym minimalne zyski.
Można się więc domyśleć, że rachunki i symulacje dla Stoczni Gdańsk prowadzone przez rzeczoznawców Unii wypadają ujemnie. Nie wydaje się, żeby Stocznia Gdańsk była lub
miała stać się rentowna. Proponowane przez ISD Polska 600 mln zł nie wystarczy na wybudowanie zakładu od nowa, bo tylko tak można sobie wyobrazić sensowną modernizację. W tej sytuacji rządowa pożyczka 150
mln zł nabiera charakteru darowizny, bo firma nigdy jej nie spłaci.
Szkoda, że debata między "panem, wójtem i plebanem" toczy się przy drzwiach zamkniętych, bo trudno zmierzyć jej utracone
edukacyjne wartości.