Przez radiowęzeł sączy się w kółko powtarzany komunikat: z końcem maja zakład przestaje istnieć. W Stoczni Gdynia
ogłosili modlitwę o cud.
Pociąg zwykle przyjeżdża punktualnie. Marek Lewandowski ze stoczniowej Solidarności zaszywa się w kąt. Kieszenie kurtki ma obszerne - można zanurzyć dłoń i dyskretnie
przesuwać palce po tajemnicach.
Bogdan Smoliński - specjalność: inspektor kontroli jakości - dojeżdżać nie musi; mieszka na niedalekich Karwinach. Wieczorem ogląda wiadomości. Ludzie na wydziale o
różne rzeczy pytają - chce być na bieżąco. Potem, jak ojciec uczył, klęka przed Matką Bożą na obrazie.
W Stoczni kończy się druga zmiana. Koło dwudziestej pierwszej w narzędziowni jest chwilowy
zastój. Nawet na zewnątrz nie skrzeczą rybitwy. Wtedy tajemnice zaczyna zgłębiać Marek Klimkiewicz, ślusarz.
W katolickim kraju
Trudno ustalić, czy pomysł narodził się w zadymionych
pomieszczeniach stoczniowej Solidarności, czy w drodze powrotnej z kolejnych bezowocnych negocjacji z decydentami w Warszawie. "Chłopy, nam już została tylko modlitwa" - rzucił ktoś. Przytaknęli. A co
jest modlitwą na rozpacz? Różaniec - podsunął Lewandowski, który interesuje się historią i wie, co swego czasu stało się w okupowanej przez Sowietów Austrii. Tamtejszy franciszkanin, o. Otto Petrus,
wezwał obywateli, by codziennie odmawiali różaniec w intencji opuszczenia kraju przez wojska radzieckie. Uczyniło to 10 proc. Austriaków. I siedem lat później, w rocznicę objawienia fatimskiego, Sowieci
zaczęli wychodzić. - Czy nie cud? - pyta Marek Lewandowski.
Najpierw związkowcy wtajemniczają znajomych. Chodzi o zebranie setki stoczniowców, którzy zadeklarują modlitwę o swoje miejsca pracy.
Potem sprawę nagłaśniają. 19 stycznia rozwieszają na wydziałach plakaty: "Apelujemy do wszystkich wierzących o przystępowanie do modlitwy różańcowej w intencji ratowania Stoczni". Chętni mają zgłosić
się SMS-em pod podany w apelu numer. Lista nazwisk jest poufna, bo między człowiekiem pobożnym a świętoszkiem niewielka różnica: tu nie o ostentację chodzi, tylko o kontemplację - wyjaśniają w
Solidarności.
Nie mija parę dni, a wieść o plakatach rozchodzi się po mieście, trafia do internetu. Na forach wrzenie. "Ciemnota i ksenofobia" - wściekają się jedni. "Może jeszcze jakaś
ofiara na stosie, egzorcyzmy?" - kpią inni. Wpisów wspierających znacznie mniej. - Tak, ta reakcja nas zaskoczyła - przyznaje Lewandowski. - Bo niby dlaczego odmawianie różańca w katolickim kraju
wywołuje sensację? Tym bardziej że przesłanki apelu są racjonalne: żeby uratować Stocznię, potrzeba spełnienia aż czterech warunków naraz: musi znaleźć się inwestor (szukaj wiatru w polu), kontrakty
(przecież kryzys), bankowe kredyty (dziś marzenie ściętej głowy) i jeszcze wola Unii Europejskiej, by po raz kolejny przedłużyć termin likwidacji przedsiębiorstwa. Na zdrowy rozum - niemożliwe.
Przez zakładowy radiowęzeł sączy się w kółko powtarzany komunikat: z końcem maja Stocznia przestaje istnieć. Każdy, kto zwolni się dobrowolnie, dostanie od 20 do 60 tysięcy odszkodowania. Jeśli zechce
się przekwalifikować, jeszcze przez pół roku będzie miał płaconą pensję i ZUS. O takich warunkach mogą tylko śnić robotnicy z bankrutujących fabryk Pułtuska czy Mławy. Ale ludzie z listy różańcowej
przekonują: woleliby nie wziąć złotówki, byleby Stocznia ocalała. Bo Stocznia to życie.
Grudniowy chrzest
Stoczniowe życie Bogdana Smolińskiego zaczęło się przed 43 laty na mazurskiej
wsi, gdy przyjechał w odwiedziny stryj, co powędrował do Gdyni za chlebem. Już w progu powiało od niego czymś odświętnym. Opowiadał o okrętach tak wielkich, że człowiek przy nich jak źdźbło. - Czy w
środku takiego olbrzyma jest jak w brzuchu wieloryba? - zastanawiał się Bogdan i po podstawówce pojechał uczyć się na stoczniowca.
Trafił na produkcję, do kadłubowni, wszystko mu się tu podobało: i
błysk spawalniczych ogni, i brzęk scalanych blach, i huk maszyn. Pył. W środku wieloryba wiele się działo. Aż tu nieoczekiwanie porwała go wielka fala.
16 grudnia 1970 r. piętnastoletni Bogdan jest
w tłumie robotników, którzy zbierają się pod wielką bramą. Maszerują pod prezydium Miejskiej Rady Narodowej. W ciszy. Zostawiają petycję z żądaniem cofnięcia podwyżek cen. Wracając, głodni, zachodzą do
sklepu: "Znajdzie się coś do jedzenia?". W oczach ekspedientek popłoch. Po chwili jedna do drugiej, z niedowierzaniem: "Rany boskie, to nie chuligani. Nie szkopy" - bo tak o strajkujących gadali w
telewizji. I dały im furę bułek. Żadna bułka już mu tak nie smakowała jak tamta.
Wieczorem w hotelu robotniczym oglądał z chłopakami Dziennik. Pierwszy sekretarz KW Kociołek nawoływał do podjęcia
pracy. "Dobra, pójdziemy" - ustalili. Gdzieś o wpół do drugiej w nocy walenie do drzwi - a to portierka z informacją, że Stocznia zamknięta, mają zostać. Z czterech chłopaków w pokoju zostało dwóch,
Bogdan też. Do tych, co poszli, nie podjechał, jak co rano, zakładowy autobus. Szli pieszo. Zbliżali się do pomostu, a tu: tratata - strzały. Z okien hotelu Bogdan ma widok na ulicę Władysława IV i
kolejowe tory. Z kolejki elektrycznej wylewa się tłum. Z naprzeciwka prze ZOMO. Pałuje. Warkot zrzucających gazy łzawiące helikopterów. Nagle - świst - seria po hotelowym murze. Bogdan pada na podłogę. -
Czy się bałem? Nie było czasu na strach.
Ale to wtedy, na tej podłodze, wśród odgłosów walki, między nim a Stocznią nawiązuje się jakieś intymne porozumienie. Smoliński: - To było jak chrzest,
obłóczyny. Rodzaj zobowiązania.
Zacznie je wypełniać już wkrótce, kiedy będą go po wielekroć przesłuchiwać; opracuje metodę wodzenia bezpieczniaków za nos: nie nawiązuje z nimi rozmowy, odpowiada
pytaniem na pytanie.
Wielu tego napięcia nie wytrzymało. "Uciekaj stąd. Tu się jeszcze zakotłuje" - namawiali. Dziewiętnastoosobowa brygada skurczyła się do czterech.
- Zasuwaliśmy jak w
transie. Mieliśmy mnóstwo pieniędzy, z którymi nie było co robić. W pół roku uskładałem na wkład mieszkaniowy - wspomina Smoliński.
Stocznia wchodziła w krew. Nie pojmie tego, kto nie poczuł ciarek
na grzbiecie, gdy metalowy kolos ("Czy pani wie, że statek buduje się z dokładnością jednego milimetra?") zsuwa się ociężale do stoczniowego basenu, by po chwili zachybotać w wodzie, łapiąc pierwszy
oddech, niczym dziecko podczas narodzin. I nie pojmie tego, kto nie doświadczył zdumienia nad stwórczą mocą tej drobiny, co zwie się człowiek. - Czy coś takiego można przeżyć w fabryce zapałek? - pyta
Smoliński.
Gdy przyjeżdżał na wieś, ojciec pytał: "Dobrze, synu, żyjesz?". "Dobrze". "Tańczysz?". "Tańczę". Bo tak jak modlitwy - i tego ojciec go nauczył. "Człowiekowi - powiadał
- i różaniec potrzebny, i taniec". Prowadził do stodoły, dawał za partnerkę miotłę i umpapa - umpapa - nucił, pokazując kroki polki, oberka, tanga, walca.
Nic dziwnego, że żonę Bogdan sobie wytańczył
na kursie tańca towarzyskiego.
Nic dziwnego, że jak się dowiedział o różańcowej liście, to się na nią wpisał.
Te dwa wydarzenia dzieli 29 lat. Z roztańczoną narzeczoną wziął ślub w czerwcu 1980 r.
Jak w sierpniu poszedł na strajk, Maria była w ciąży.
Sierpniowe niebo
Stoczniowe życie Marka Klimkiewicza zaczęło się 35 lat temu, już po Grudniu. Ludzie byli wtedy małomówni,
nieufni, jeden na drugiego łypał spode łba. Nie to, co w Sierpniu.
Po Sierpniu - wspomina Klimkiewicz - wiele się zmieniło. - Np. z Frankiem czy Józkiem, z którymi dzieliło się styropian, inaczej
się witało. Jak z braćmi. Stocznia nabrała nowego wymiaru. Urosła. Do późnych lat 80. przybywało zamówień. Trudne statki robili, więc w świat szła o nich fama. Załogę to dopingowało, konsolidowało.
O swoim życiu z tego okresu Klimkiewicz mówi: - Samo się układało.
Przyszedł czas na żeniaczkę, to się ożenił. Na dzieci - to je miał. Dodaje: - Za wiele nie rozmyślałem. Chaotyczny byłem, nie
miałem wizji, co dla człowieka najważniejsze. Po powierzchni się ślizgałem.
Raz zaciągnął się na kontenerowiec jako złota rączka. Płynął wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Wieczorem kładł się na
wilgotnym pokładzie i gapił na Krzyż Południa, bo zawsze frapował go wszechświat. Gwiazdy kołysały się to w tę, to w tamtą, delikatnie. Gdy obierali kurs na Seszele, pod równik, widziało się fragmencik
Wielkiej Niedźwiedzicy, a jak skręcało się na południe, znikała. Bywało, dwa, trzy razy na niewielkiej przestrzeni przekraczali strefy czasu. Od tej świadomości, że czas taki nietrwały, kręciło się w
głowie. - To było jak sen - mówi Marek Klimkiewicz. Po roku wrócił. Gdy wchodził na czwarte piętro w bloku, gdzie dorobił się dwupokojowego mieszkania, rzuciła mu się na szyję młodsza córka, siedmioletnia
- o mało się nie przewrócił. Wówczas przysiągł sobie: - Marek, ty więcej nie popłyniesz.
Co prawda, w domu mało go widzieli; na utrzymaniu miał dwie córki i żonę. Zrobił kurs spawacza kadłubowego,
tłukł nadgodziny w weekendy, święta, aż w 2006 r. lekarze wykryli, że ma nowotwór nerki. Całą wycięli, powiedzieli, że to pewnie przez szkodliwe warunki pracy, bo zawód spawacza wyniszcza: prądy do stu
amperów na człowieka oddziaływają, potężne pole magnetyczne. - Dziwna sprawa - przyznaje Klimkiewicz - ale wtedy jeszcze jakoś szczególnie się nie modliłem.
Na listę różańcową wpisał się, bo, jak
na zdrowy rozum, wszechświat nie musiałby istnieć, a istnieje, to tym bardziej Stocznia. Po operacji z produkcji skierowali go do narzędziowni, gdzie praca lżejsza. Z Matką Bożą można pogadać w skupieniu.
Ostatnio zauważył zmianę: kiedyś narwaniec był z niego, impulsywny, ktoś odezwał się nie tak, a on już mu do oczu skakał. Teraz słucha, argumentuje, rzeczowy jest. - To dlatego, że się więcej modlę -
wyznaje. - Przez różaniec głębiej zszedłem.
Brukselskie memento
Stoczniowe życie Marka Lewandowskiego zaczęło się 13 lat temu, na produkcji. Grudnia ani Sierpnia tu nie przeżył, bo za
młody. Doświadczył za to blasków i cieni nowego ustroju. Kiedy na początku wolnej Polski kończy technikum budowy maszyn w rodzinnym Golubiu-Dobrzyniu, o pracy może tylko marzyć. Chwyta się każdej roboty,
także na czarno. Firma, w której wreszcie się zatrudnia, bankrutuje. Gdy w 1995 r. przyjeżdża za pracą na Wybrzeże, Stocznia dołuje: załoga przetrzebiona, zarobki nędzne, nie starczają na utrzymanie.
Żona, Joanna, studiowała. - Myśmy wtedy prawie polegli - przyznaje Lewandowski. Ale powoli rozkręca się światowa koniunktura; Stocznia staje na nogi i po raz pierwszy w historii ma prywatnego właściciela.
Ten krótki trzyletni okres ocenia się tu zgodnie: najnormalniejszy.
- Jakie myśmy w związku mieli wtedy problemy, to wierzyć się nie chce. Przychodzi, dajmy na to, pracownica i mówi, że ona na
wczasy do Tunezji nie pojedzie, tylko do Egiptu, a właśnie zabrakło miejsc. A Joanna kręciła nosem, że co piątek jestem na międzywydziałowym meczu. Z piwkiem, grillem - wzdycha Lewandowski.
Dziewięć lat starali się o dziecko i nic, a Joanna na in vitro się nie godziła. Dnie, noce przegadywali, wreszcie postanowili: rodzicami można być inaczej. Czy to przypadek, że pierwsze mieszkanie
trafiło się im tuż obok domu dziecka? Marek od razu zgłasza się tam jako wolontariusz; zajęcia komputerowe prowadzi, gazetkę. Na Boże Narodzenie zamierzają wziąć jakieś dziecko, potem go odwiedzać. Ale
jest tylko trójka, rodzeństwo. A po świętach zaczyna się tęsknota. - Jak w zakochaniu - tłumaczy Lewandowski. W lutym składają wniosek o ustanowienie ich rodziną zastępczą.
A tu już nadciągały
czarne chmury. Najpierw huragan przewraca suwnicę do przenoszenia dużych części statku. Potem drastycznie spada kurs dolara, w którym rozliczane są transakcje. Na koniec jak grom spada wiadomość o
aresztowaniu prezesa Szlanty. O tym prezesie mówią w Stoczni: - Umiał patrzeć do przodu. Wykończyli go, bo był spoza układu. Nie chciał posmarować żadnej partii.
Po latach sąd oczyści go z
zarzutów. Ale wtedy, na gorąco, afera ze Szlantą zmienia klimat: ludzie jakby dostali obuchem. Tymczasem do władzy dochodzi SLD i Stocznię nacjonalizuje. Lewandowski: - Protestowaliśmy. Nikt nas nie
słuchał.
Protestowali też, kiedy nowa władza wrzuciła do jednego worka wszystkie stocznie, tworząc holding. Bez skutku. W ciągu siedmiu lat państwowej "opieki" Stocznia przynosi dwa miliardy
strat. Kiedyś budowała do kilkunastu okrętów rocznie, teraz ledwie dwa-cztery.
Za PiS-u nic się nie zmienia, więc sami pukają do Brukseli, żeby coś z tym pasztetem zrobiła. Jej śledztwo nie
pozostawia złudzeń: zgodnie z unijnym prawem pomoc państwowa musi podlegać kontroli, w Polsce wydawano publiczne pieniądze nielegalnie. I to w Brukseli, nie w Warszawie, zapada decyzja: koniec z tymi
harcami, trzeba przywrócić prywatyzację.
Nadzieja jeszcze się tli. Pięć lat po tym, jak wzięli dzieci, przy nadziei jest Joanna. Cieszą się jak wariaci. Córeczka rodzi się zdrowa, Stocznia
dogorywa. Kolejna władza tworzy trzy nieudane projekty naprawcze i Unia je odrzuca. Potencjalni inwestorzy skarżą się, że w ministerstwie skarbu albo nie chcą z nimi rozmawiać, albo nie dają wiążącej
odpowiedzi i się wycofują. Bruksela wyznacza termin likwidacji. - Dlaczego potrafili zadbać o swój przemysł okrętowy Francuzi, Niemcy? Dlaczego nawet mała Malta umiała załatwić siedmioletni okres ochronny
dla swojego? - denerwuje się Lewandowski. - Decydenci nawarzyli piwa, a my je pijemy.
W milczeniu
Na różańcowej liście coraz więcej nazwisk. Wpisali się m.in. jeden dyrektor, dwóch
kierowników wydziałów, kilkunastu majstrów. Wielu mówi, że się modli, choć na listę wpisać się nie chcą. W każdym razie Stocznia jest rozmodlona. I zmęczona. Gdy Marek Lewandowski spytał kobiety w
administracji o plany na przyszłość, popłakały się. Jedna przesłała CV na anons "praca biurowa" i okazało się, że chodzi o zbieranie na ulicy pieniędzy do puszki. Innej powiedzieli w sklepie, że za
stara. Jedna trzecia załogi to "50 plus". Ci dręczą się najbardziej. Do narzędziowni Klimkiewicza przychodzi kolega, który od jakiegoś czasu w ogóle się nie odzywa. Zagadniesz - milczy. W domu
Klimkiewiczów o przyszłości też się nie rozmawia; żona wrażliwa, wszystko w sobie dusi. Ostatnio podsunęła Markowi kartkę z jakąś ofertą z komputera: "Może byś się zgłosił?". A on kombinuje, że jak go
nigdzie nie zechcą, to pojedzie za robotą za granicę. Na obce niebo się napatrzy.
Bogdan Smoliński takiego noża na gardle nie ma - dzieci się usamodzielniły. Może pójść na wcześniejszą emeryturę,
uprawiać działkę. Ale czy to w porządku grządki pielić, gdy wie się wszystko o budowie okrętów i nie ma komu powiedzieć, jak to jest w brzuchu wieloryba?
Marek Lewandowski stara się nie myśleć o
przyszłości: spłaca kredyt we frankach, który wziął w lepszych czasach na budowę domu pod Tczewem. Żeby dojechać do Stoczni, wstaje o czwartej trzydzieści. Żeby oderwać się od ponurych wizji, nocami
skleja modele samolotów.