MAMY niby-karnawał i wypadałoby nieco poswawolić, ale dla szczecinian ten czas kojarzy się raczej z kar
nawałem.
Czym jest stocznia dla Szczecina, a przemysł okrętowy dla kraju - wie-my aż nadto dobrze. Jego likwidacja oznacza pogłębienie kryzysu w wielu dziedzinach produkcji i usług. Oznacza uwiąd sfery
badawczej i edukacyjnej - wydziałów oceanotechniki w Szczecinie i Gdańsku, placówek naukowo-badawczych okrętownictwa. Słowem - regres cywilizacyjny.
Do maja tego roku cały majątek stoczni musi
zostać sprzedany, i to najlepiej - jak to figlarnie podkreślają nasi "euronadzorcy" - po kawałeczku...
Jeśli tak się stanie - pożegnamy stocznię na dobre, a rolę symbolu Szczecina przejmie...
sieć hipermarketów.
Ale warto przypomnieć, że w 19.92 roku, dzięki rządowi 01-szewskiego, państwowa stocznia przekształciła się w spółkę pracowniczą, w której miała udziały cała załoga. (Kiedy ujrzą
światło dzienne mroczne kulisy upadku tamtej spółki?).
Jeszcze jedną szansę ocalenia polskich stoczni widzi prof. Józef Wysocki (artykuł "Stocznie w polskich rękach" - "Nasz Dziennik") w
wykupie majątku stoczniowego przez załogę, a więc niejako w powrocie do idei spółki pracowniczej. O takim rozwiązaniu nie wspomina ustawa, ale też takiego wyjścia nie wyklucza. Ponad 9 tys. pracowników
dwóch stoczni (w Szczecinie i Gdyni) przysługuje odprawa od 20 do 60 tys. zł na osobę. Razem - niespełna pół miliarda złotych. Za tę kwotę - twierdzi prof. Wysocki - pracownicy mogliby nabyć takie części
majątku zakładów, które pozwoliłyby zachować produkcję statków. Rzecz nie do załatwienia bez zgody rządu (czyż władza deklarująca miłość może tego odmówić?!) i oczywiście - bez determinacji i
dalekowzroczności samych stoczniowców.
Spółki pracownicze kokosów; nie robią, ale i nie toną, na ogół nieźle radzą sobie na rynku. Przykład - ot, choćby "Kurier Szczeciński".
Los stoczni
jest w rękach rządu i samych stoczniowców. A zegar tyka...