Porwanie tankowca "Sirius Star" z dwoma Polakami na pokładzie to tylko jeden z długiej serii aktów piractwa na
wschodnioafrykańskich wodach. Zarówno tu, jak i w innych rejonach świata ich ofiarami już wcześniej padali także mieszkańcy województwa zachodniopomorskiego. Niestety, wiele wskazuje na to, że tego typu
dramatycznych uprowadzeń statków w najbliższym czasie będzie coraz więcej.
Skala eksplozji pirackich akcji na wodach wschodnioafrykańskich przekracza już wszelkie normy, które obowiązywały
dotychczas w niebezpiecznych dla żeglugi rejonach świata. Od początku roku piraci zaatakowali tam już ponad 90 statków, z których 38 zostało porwanych dla okupu wraz z ładunkiem i załogami.
Najgłośniejszym przypadkiem ostatnich miesięcy było uprowadzenie ukraińskiego statku "Faina" z czołgami T-72 na pokładzie. Nadal wraz-z załogą znajduje się ona w rękach piratów. Z nieoficjalnych
informacji wynika, że prowadzone z nimi negocjacje doprowadziły do ustalenia stawki okupu na 20 mln dolarów. Już po porwaniu supertankowca "Sirius Star", somalijscy piraci uprowadzili kolejne dwie
jednostki - grecki frachtowiec i tajlandzki statek rybacki. W sumie w ciągu dwóch tygodni w ich ręce wpadło 9 statków.
Niewiele można zrobić
W tej sytuacji cały świat zaczyna się
zastanawiać, w jaki sposób można przeciwdziałać tej pladze. Na miejscu operują już okręty amerykańskiej 5. fioły oraz marynarki rosyjskiej, ale na razie na niewiele się to zdaje. Piraci dysponują bowiem
doskonałym sprzętem - szybkimi łodziami, karabinami maszynowymi i granatnikami UPG. Z reguły dobrze wiedzą też, gdzie i kogo zaatakować. Ułatwiają im to oparte na nawigacji GPS specjalne urządzenia do
identyfikacji statków, a także informacje przekazywane przez dokerów czy maklerów towarowych.
Zdaniem Sebastiana Kalitowskiego, prezesa zajmującej się morskim bezpieczeństwem firmy Maritime Safety
& Security w Szczecinie, do gwałtownego wzrostu skali piractwa na Oceanie Indyjskim przyczyniło się ogromne tsunami sprzed czterech lat.
- Wielu rybaków straciło swoje kutry i dołączyło do różnych
grup pirackich. Poza przypadkiem po-rwania francuskiego żaglowca, kiedy po przekazaniu okupu piratów skutecznie zaatakowali komandosi ze śmigłowców, wszystkie tego typu akcje dotychczas uchodziły im
płazem. Do tego dochodzi niewydolność służb państwowych w tamtym rejonie i wszechobecna korupcja. Nieaktualne stają się zalecenia Międzynarodowej Organizacji Morskiej mówiące, żeby trzymać się 150 mil od
brzegu. Piraci dysponują dziś statkami, z których potrafią operować daleko od lądu. Tak samo nie sprawdza się utrzymywanie ciszy radiowej. Te zalecenia były dobre, ale 20 lat temu - uważa Kalitowski.
Gdy dojdzie już do ataku na statek dobrze wyposażonego komanda pirackiego, podejmowana przez załogę obrona może tylko pogorszyć sytuację. Dlatego z reguły marynarze nie próbują nawet iść na konfrontację
z takimi przeciwnikami.
- Atakujący są zdeterminowani, bo walczą o miliony dolarów - uważa Sebastian Kalitowski. - Z drugiej strony mają świadomość tego, że jeżeli doszłoby do śmierci zakładników, to
opinia publiczna zacznie ich traktować jak terrorystów. Póki są jeszcze tylko piratami, grabią dla okupu i zabijają tylko sporadycznie, jakoś im to jeszcze uchodzi. Są profesjonalne firmy zajmujące się
ochroną statków w tamtych rejonach. Jeżeli gra idzie o taką stawkę, to jeśli nawet na pokładzie statku będą dobrze wyszkoleni i wyposażeni ochroniarze, może zostać podjęta próba porwania. Z reguły
zniechęca to jednak napastników, którzy wolą poszukać łatwiejszych celów - ocenia ekspert
Kapitan pod ostrzałem
Specjaliści oceniają, że w najbliższym czasie ofiarami podobnych ataków
mogą paść kolejni Polacy, gdyż wielu naszych rodaków pracuje na statkach zagranicznych armatorów pływających w tamtym rejonie. Kilkakrotnie doświadczył ich szczecinianin - kapitan ż.w. Krzysztof Łappa,
który dowodził tankowcami i masowcami. Po raz pierwszy jego statek został ostrzelany z somalijskie-go lądu w 1994 r. w pobliżu stolicy kraju Mogadiszu. Rok później historia znowu się powtórzyła, gdy
miasto próbowało odbić jedno z walczących ze sobą ugrupowań. Kule rykoszetem uderzały wtedy w burtę jednostki kapitana Łappy W 1999 r. musiał on w pośpiechu uciekać z portu w Kismaju, który został
zaatakowany przez jedno z walczących ze sobą ugrupowań wojskowych. Pociski wybuchały kilka metrów od burty jego tankowca.
Z prawdziwymi piratami dwukrotnie zetknął się jednak dopiero przed kilkoma
laty. Najbardziej dramatyczne wydarzenia miały miejsce w 2006 r., gdy jego jednostka została zaatakowana godzinę po wyjściu z somalijskiego portu. - Mieliśmy szczęście, że statek był już po wyładunku, a
oni nie mieli szybkich łodzi. Czekaliśmy na nich z gaśnicami, prądownicami, wodą i gdyby próbowali wejść na pokład, to byśmy się nie dali. W ucieczce pomógł mi wtedy bardzo silny prąd - wspomina kapitan.
Najbardziej niebezpieczny piracki atak przeżył jednak gdzie indziej - na wodach znanej z tego typu zagrożeń cieśninie Malakka w południowo-wschodniej Azji. Napastnicy z maczetami w rękach weszli już
do jego kabiny, ale pierzchli w popłochu na widok wyciągniętej przez kapitana broni o wielkim kalibrze.
- Wiozłem wtedy kilka tysięcy krów i to był taki specjalny przyrząd do zabijania chorych
zwierząt. Wyglądał jak duży nagan, ale tak naprawdę była to raczej atrapa prawdziwej broni. W każdym razie przestraszyli się go. Wiedziałem, że to porwanie może się zakończyć tragicznie. Tam zdarzało się,
że zarówno statki, jak i załogi ginęły bez śladu. W takiej sytuacji emocje są ogromne, ale z czasem można się nauczyć nad nimi panować - mówi Krzysztof Łappa.
Wzrost zagrożenia ze strony
somalijskich piratów sprawił, że pan Krzysztof postanowił nie narażać się dłużej. Od dwóch lat pracuje na statkach norweskiego armatora na nieporównywalnie bezpieczniejszym Morzu Północnym. Ostatnio
podziękował za ofertę pracy na tankowcu pływającym na wschodnioafrykańskich wodach. - Sytuacja jest o tyle niebezpieczna, że Somalijczycy atakują już nie tylko na swoich wodach terytorialnych, ale i na
kenijskich daleko od lądu. Korzystają z porwanych statków i dobrze identyfikują przepływające jednostki. Jak dostaną się na burtę, to niewiele już można zrobić. Dlatego lepiej się w ten rejon nie wybierać
albo jeszcze mocniej omijać wody wschodnioafrykańskie - radzi kapitan.
Kraina bezprawia
W przeszłości pirackich napadów doświadczały też statki PŻM. Najczęściej zdarzały się one w rejonie
Brazylii.
- To były napady rabunkowe, nieporównywalne z sytuacją, w której ktoś porywa statek i chce 20 mln dolarów okupu - ocenia Krzysztof Gogol, doradca dyrektora PŻM. - Inaczej niż w przypadku
Somalii nasze statki atakowały ekipy uzbrojone w pałki czy noże, więc można było próbować jakoś odstraszyć tamtych piratów. Na statkach handlowych nie ma broni palnej, ale bardzo popularnym narzędziem w
takich sytuacjach były zwykłe hydranty strażackie. Wobec somalijskich piratów to zupełnie nie miałoby sensu. Lepiej w takiej sytuacji w ogóle nie próbować się bronić, wpuścić tych ludzi na statek i dać
się porwać. Nie ma skutecznych środków do obrony przed takimi atakami. Na szczęście nasze statki rzadko pływają do Azji. Kapitanowie mają zalecenia, jak się zachowywać w takich sytuacjach, żeby
niepotrzebnie nie stawiać oporu i nie doprowadzić do jakiejś tragedii. Tym bardziej że piraci w tym rejonie z reguły dobrze traktują załogi, bo wiedzą, że gdyby komuś z załogi coś się stało, to mogliby
się pożegnać z okupem - ocenia Krzysztof Gogol. Pirackie ataki poza ludzkimi tragediami oznaczają też dodatkowe koszty ponoszone nie tylko przez armatorów zmuszonych do zapłacenia olbrzymich okupów. Z
powodu rosnącego zagrożenia coraz więcej statków płynących z Azji do Europy omija Kanał Sueski i wybiera znacznie dłuższą drogę dookoła Afryki. Sprawa zaczęła urastać do miana największego problemu dla
żeglugi handlowej w ostatnich latach. Dlatego swoje okręty w ten rejon wysyłają państwa Unii Europejskiej.
Specjaliści oceniają jednak, że zwiększanie sił morskich w tym rejonie to tylko doraźne
rozwiązanie, które nie zlikwiduje problemu. Skuteczne kontrolowanie tak dużych obszarów morza nie jest łatwe nawet przy użyciu wielu statków i lotnictwa. Krzysztof Łappa uważa, że jeśli nie rozwiąże się
problemu bezprawia i upadku państwa w Somalii, skala piractwa będzie się zwiększać.
- Te pirackie grupy powstają jak grzyby po deszczu. To jest młodzież, która nigdy w życiu książki nie czytała, ale za
to od dzieciństwa miała w ręku karabin. Od 1991 r., czyli od początku wybuchu wewnętrznych wojen, tam jest ciągła destabilizacja, nie ma państwa. Znam dobrze tych ludzi i wiem, że nie będzie łatwo
zniechęcić ich do tego procederu - ocenia kapitan.