Chyba wykrakaliśmy pisząc kilka tygodni temu, że Bruksela może nie zaakceptować programów prywatyzacyjnych dla
polskich stoczni. Sugerowaliśmy wówczas, że unijnej komisarz ds. konkurencji może się nie spodobać dość potężny zastrzyk pieniędzy, jakie przed sprzedażą musiałoby wpompować państwo po to, żeby inwestorzy
zdecydowali się wyłożyć swoją część.
W tej smutnej historii o naszych stoczniach, żenująca jest postawa kolejnych polskich rządów, które przez sześć lat zmieniały koncepcje i spóźniały się z decyzjami.
A odpowiedzialność za dramat robotników rozmyje się w gąszczu wzajemnych oskarżeń decydentów.
Ale jest i inny element dramatu. Nie do końca fair postawa samej Brukseli. Chodzi o dyskusyjną
interpretację naliczania tego, co w unijnej nomenklaturze nazywa się pomocą publiczną. W ten sposób miliard urósł do pięciu, a może i więcej, miliardów złotych. Wliczono nawet to, czego stocznie nigdy nie
dostały, a było jedynie gotowością rządu, gdyby stocznia "zawaliła" kontrakt - gwarancje państwowe.
Unia z jednej strony przychylnym okiem patrzy na plany ratunkowe dla prywatnego sektora
bankowego, finansując prywatnych właścicieli. Nie chce natomiast być bardziej elastyczna, gdy ostatni raz trzeba dopłacić o wiele mniejsze kwoty do firm, które dają chleb tysiącom, a z kooperantami
dziesiątkom tysięcy pracowników.