Nasza Marynarka Wojenna przesiada się z okrętów na samochody.
Każdy producent może wziąć udział w
przetargu, chociaż podobno preferowany jest ośmiokołowy model Jelcza, którego nikt jeszcze nie widział na oczy.
Zamierzamy bowiem wystawić za 220 mln zł jednostkę, która nazywa się Nadbrzeżny Dywizjon
Rakietowy. Będzie to miało postać kolumny samochodów obładowanych różnego rodzaju sprzętem, radarami, generatorami, radiostacjami - no i co najważniejsze - wyrzutniami rakiet. Biorąc pod uwagę, że na 6
samochodów załaduje się 24 wyrzutnie, wypada nawet tanio w porównaniu z jednym okrętem, który kosztuje 5 razy więcej, a wyrzutni zabiera 3 razy mniej.
Wyrzutnie bez rakiet
Jak nietrudno
się domyślić, jednostka ta ma jeździć wzdłuż brzegu Bałtyku i strzelać w stronę wody, chociaż nie bardzo wiadomo, do czego i przede wszystkim nie wiadomo, czym. I tu dotykamy sedna spraw, bo po pierwsze,
zamierzamy kupić wyrzutnie bez rakiet. Taka jest tradycja Marynarki Wojennej w III RP - od kilkunastu lat mamy we flocie trzy bezrakietowe okręty rakietowe i - jak się okazuje - całkiem słusznie, że są
bezrakietowe, bo zgodnie z przewidywaniami, nie było dla nich przeciwnika.
Podobnie ma się sprawa z nowym bezrakietowym nadbrzeżnym dywizjonem rakietowym. Brak amunicji tylko zwiększa jego oczywiste
atuty. Przede wszystkim w każdej formie - zarówno uzbrojony, jak i nieuzbrojony można wysłać do Warszawy, na defiladę.
Ponadto w proponowanym bezrakietowym wariancie stanie się też odporny na kłopoty,
jakie mogłaby wywołać na przykład kradzież rakiety. Bo wszystko wskazuje na to, że chodzi o wyrzutnie najnowszego modelu szwedzkich pocisków typu RBS, które mają zasięg 200 km i mogą latać niziutko nawet
nad lądem, czyli są takim "cruisem" dla ubogich. Wiadomo, że terroryści marzą, żeby taką superzabawkę posiadać. Jak dostali wyrób gorszej firmy i strzelili raz do żydowskiego okrętu, to trafili w
słupek barierki, przez którą rzygają marynarze, i skończyło się tylko na osmaleniu pokładu.
Brak rakiet rozwiąże też jeszcze jeden problem - jak tym celować? Bo na 200 km nie da się trafić przez
muszkę, nawet radarową. W warunkach przetargu napisano, że maszt przewoźnego radaru ma mieć wysokość 15 m - każdy, kto mieszka na siódmym piętrze wie, że widać stamtąd daleko, ale nie na 200 km. Gdyby
dywizjon miał rakiety, trzeba by było coś dokupić, na przykład satelitę. A tak - nie mając rakiet - mamy wydatek z głowy.
Wojsko bez celu
Drugi problem jest poważniejszy - do kogo
strzelać? Szwedzi jeszcze w ubiegłym wieku zlikwidowali całą swoją "artylerię nadbrzeżną", począwszy od armat po rakiety, a niektóre modele pokazują w muzeach. Kto chce zobaczyć, jak będzie wyglądał
polski Nadbrzeżny Dywizjon Rakietowy AD 2009, niech wybierze się do Muzeum Ruchomej Artylerii Nadbrzeżnej w szwedzkiej Karlskronie - wyrzutnie RBS-ów i celowniki radarowe na samochodach też tam są (patrz
zdjęcie).
Duńczycy myślą podobnie - nadbrzeżne rakiety wycofali i podobno próbowali opchnąć Hiszpanom, ale ci się zorientowali, że pachnie to naftaliną, zatem zrezygnowali.
Jak wiadomo, dla wojska
najważniejszy jest problem celu i nie ma nic gorszego, gdy cel po prostu znika, bo wraz z nim znika sens posiadania armii albo jakiegoś jej odłamu. I to właśnie spotkało skandynawską "artylerię
nadbrzeżną", która miała bronić przed rusko-polskim desantem morskim. A celów do zatopienia miała ta artyleria na kopy. Tylko w naszych stoczniach zbudowaliśmy dla siebie i Ruskich coś ze 100 okrętów
desantowych i hodowaliśmy dla tych jednostek pływających ładunek, czyli specjalną dywizję "niebieskich beretów".
Co z tego dzisiaj zostało? Ruscy mają na Bałtyku może pięć, może sześć okrętów
desantowych, w tym chyba tylko jeden sprawny, bo niektórych od lat nikt nie widział na morzu. I nie mają już nikogo, kto by im tę flotę desantową odbudował.
Dla mieszkańców całego polskiego Wybrzeża
niech to będzie pocieszenie. Nasza Marynarka Wojenna nie spodziewa się w najbliższym czasie ataku ze strony morza, mimo że ostatnio niektóre media straszą nas wojną z Rosją.
Admiralicja bez
floty
Jaki jest więc sens tworzenia jednostki muzealnej? Nie posądzamy tu naszych admirałów o działania zupełnie pozbawione sensu. W tej inwestycji coś jest na rzeczy. Wydaje się nam, że polska
admiralicja z należytym wyprzedzeniem szykuje się po prostu do sytuacji, gdy polskiej floty nie będzie, z wyjątkiem kilku plastikowych motorówek (szumnie nazywanych trałowcami) do zwalczania min morskich.
Bo wszystko wskazuje na to, że prawdziwe okręty ze stalowymi kadłubami pójdą niebawem na żyletki - przecież nawet te, co niedawno dostaliśmy, pochodzą z amerykańskiego i norweskiego szrotu. A budowanie
nowych okrętów w liczbie jeden zupełnie nam nie idzie.
Korweta o kryptonimie "Gawron" ma poród kleszczowy - rozpoczęto ją w roku 2001, a kadłub jeszcze nie jest zmontowany. W tym roku wydamy na nią
50 mln zł. Przy tym tempie budowa rozciągnie się na ponad 20 lat, a "zabawka" ma kosztować co najmniej 1,2 mld zł.
Nadbrzeżny Dywizjon Rakietowy nie jest więc budowany PRZECIW, tylko ZAMIAST i jako
namiastka ma sens i przyszłość.
A co z rakietami? Za rok albo dwa Szwedzi dostarczą nam wreszcie pociski RBS dla trzech naszych okrętów rakietowych, które zdążyły się już mocno zestarzeć bez rakiet.
Stare okręty, jak starzy ludzie, wymagają częstych remontów, nietrudno więc przewidzieć, że tylko jeden będzie w służbie. Rakiety z pozostałych trafią na sześć samochodów marki Jelcz. Ot, i cała tajemnica
dywizjonu.
Tylko jedna kwestia pozostaje bez odpowiedzi - czy taka usamochodowiona marynarka z jednym dyżurnym okrętem rakietowym będzie nadal potrzebowała 15 admirałów?