O co właściwie chodzi nowym właścicielom Stoczni Gdańsk? Nie mam żadnej wiedzy o ukraińskiej firmie, ani o przebiegu i
rezultatach rokowań. Niemniej, spróbuję pokusić się o odpowiedź: właściciele stoczni "grają" o grunt, na którym leży stocznia. Jeden z najbardziej cennych w Gdańsku, ze względu na położenie. Nie
trzeba być mędrcem, aby wiedzieć, że lew ma pchły. Tylko działacze związkowi, nie będący w stanie wyjść poza wishfull thinking, mogą sądzić, że w Europie przeżyje niewielka stocznia, dysponująca jedynie
pochylniami i umiejętnościami budowy prostych statków, średniej wielkości. Od tego była 20 lat temu Japonia, a obecnie jeszcze Korea Południowa i Chiny. Gdyby przeprowadzić rzetelną analizę opłacalności
majątku stoczniowego, łatwo można dojść do wniosku, że każdy metr kwadratowy powierzchni da większy przychód z działalności innej niż budowa statków.
Wiem, że to bluźnierstwo, ale twierdzę, że los
Stoczni Gdańsk, a także (być może, nieco później) Szczecińskiej, jest przesądzony. We współczesnej Europie nie buduje się statków w centrum miasta, w sąsiedztwie jego największych turystycznych atrakcji.
Nie jest to zresztą proces nowy. Wystarczy pojechać do Londynu, Antwerpii czy Hamburga. Przykładem może być również sam Gdańsk. Kto, stojąc pod żurawiem nad Motławą, ma świadomość, że znajduje się w
centrum największego portu Bałtyku, tyle, że z XVI w.?
Krzyk, że likwidacja Stoczni Gdańsk oznacza likwidację przemysłu stoczniowego w Polsce, jest zwykłym oszustwem. Jakoś żadne hiobowe wieści nie
dochodzą ze stoczni remontowych, które zresztą trudno już nazwać remontowymi. (Samo określenie "remontowe" to relikt "socjalistycznego podziału pracy". W normalnym świecie stocznia jest jak
demokracja - bezprzymiotnikowa). Dlaczego więc "remontówki" trwają? Proste: mają doki. Mogą zatem tak budować statki, jak i remontować, co zresztą wymaga większych umiejętności. Pracują więc na dwóch
substytucyjnych rynkach: nowych budów i remontów. A są to rynki o odmiennym przebiegu cyklu koniunkturalnego. Gdy frachty spadają, armatorzy nie budują, lecz remontują, gdy rosną - odwrotnie. Stocznie
dysponujące tylko pochylniami zależą wyłącznie od koniunktury na nowy tonaż. To za mało, by się utrzymać, w Europie zwłaszcza, gdy stoczniowcy chcą zarabiać.
Gdyby wszystkie trzy stocznie: Gdańsk,
Gdynia i Szczecińska, miały jednego właściciela, i to stosującego w praktyce rachunek ekonomiczny, to obrona skoncentrowałaby się na Stoczni Gdynia (ma doki). Żądania Unii Europejskiej, co do ograniczenia
mocy produkcyjnych, zostałyby spełnione przez zamknięcie dwóch pozostałych. Ponieważ jednak tak nie jest, cały proces jeszcze trochę potrwa, choć rezultat końcowy będzie właśnie taki. Na szczęście, to już
ostatni raz stocznie sięgają do kieszeni podatników. Na więcej Bruksela nie pozwoli. I, chwała Bogu. Sekwencja zdarzeń będzie więc następująca: 1) zmiana profilu produkcji; 2) likwidacja produkcji; 3)
nowe zagospodarowanie przestrzeni "postoczniowej". Ten proces zresztą już trwa, na gruntach wcześniej przez Stocznię Gdańską oddanych. Tupanie nie pomoże. Praw ekonomicznych na dłuższą metę oszukać
się nie da (patrz: los ZSRR i PRL). Niestety, dzięki sile naszych związków zawodowych w Polsce trwa to dłużej i kosztuje więcej. Być może, gdyby pytać naród nie o to, czy rząd powinien pomóc stoczniom,
lecz uczciwie: ile pan/pani chce do stoczni dopłacić? - byłoby inaczej. Cóż, na razie jest, jak jest. Nadzieja (słaba) tylko w tym, że po raz pierwszy od 1989 r. wybrano do władzy partię, która nie ma
"własnych" związków zawodowych.