Rozmowa z Kingą Brandys, autorką opracowania "Jan Heweliusz - pamiętamy 1993-2008"
- Co pani robiła 14
stycznia 1993 roku?
- W 1993 roku byłam w TVP Szczecin szefem redakcji Kroniki. O tym, że coś się wydarzyło na Bałtyku, dowiedziałam się z lakonicznej informacji PAP. Nie podano wtedy jeszcze, że
chodzi o "Heweliusza". Zebrałam zespół i powiem szczerze, że jak weszłam do firmy, to wyszłam z niej po tygodniu.
- Niemcy nie pozwolili na filmowanie przez TVP rejonu katastrofy ze
śmigłowca.
- Nasi czekali w pełnej gotowości do lotu. Chciano lecieć śmigłowcem z Goleniowa. Ale czekały też anakondy w Darłowie, Babich Dołach. Niemcy nie dopuścili jednak Polaków. Gdy wyrażono w
końcu zgodę na nasz lot, okazało się, że nie było już widać nawet stępki "Heweliusza". Ujęcia w telewizji nie były już nasze, zrobili je operatorzy niemieccy. Myśmy sfilmowali już tylko "Jana
Śniadeckiego", który uczestniczył w akcji ratowniczej.
- Dlaczego armator zaproponował zredagowanie tego wydawnictwa właśnie pani?
- Przyznam, że ze sprawą "Heweliusza" byłam i
jestem związana bardzo emocjonalnie. Radą i pomocą służył mi wówczas mój nieżyjący już ojciec - kapitan żeglugi wielkiej. Jako członek klubu kapitanów mobilizował kolegów - pomagali mi więc fachowcy. To
wszystko głęboko we mnie siedziało i gdy teraz armator zwrócił się do mnie z pytaniem, czy nie podjęłabym się przygotowania publikacji i rocznicy obchodów, uznałam to za ogromne wyzwanie. Podjęłam się,
gdyż za dużo jest wokół tej sprawy kontrowersji. Ustaliliśmy, że to będzie taka próba pojednania wszystkich zwaśnionych stron. Nie chciałam rozdrapywać ran. Zależało mi, aby pokazać, że to była największa
tragedia w historii polskiej floty, w której zginęło 55 osób. I że ta ich śmierć była także tragedią dla ich najbliższych, przyjaciół i kolegów z pracy.
- Kogo pani najbardziej zapamiętała z
tamtych dni sprzed 15 laty?
- Dwie postacie. Pierwsza to ówczesny szef Euroafriki Włodzimierz Matuszewski, przestraszony i zdruzgotany, którego za rękę wprowadziłam do studia TV. I zapamiętałam
też Dorotę Subicką, córkę oficera pożarowego, który zginął. Szukała ojca. Dziś pani Dorota jest lekarzem, tamtej chwili nie pamięta. Ja tymczasem zapamiętałam jej twarz.
- 15. rocznica tragedii
promu to cykl imprez po obu stronach Wybrzeża.
- Ustaliłam, że wydawnictwu będzie towarzyszyła wystawa w gdańskim Centralnym Muzeum Morskim, a właściwie instalacja z nastrojową muzyką, którą
specjalnie skomponował Kristofer Vio. Zaproponowałam również, iż spotkamy się na apelu poległych, jakiego jeszcze nie było - przed świtem, gdy prom przewrócił się stępką do góry - aby żyjący choć trochę
poczuli grozę, jaką przeżywali rozbitkowie tamtej nocy. Zorganizowaliśmy także sesję naukową o bezpieczeństwie żeglugi na Bałtyku. W tym projekcie bardzo pomagała mi Katarzyna Opalińska, rzecznik prasowy
Akademii Morskiej. Najtrudniejsze jednak było wydawnictwo.
- Choć sporo wiadomo o tragedii, książkę przeczytałem z zapartym tchem - przytłacza, ale i daje nadzieję na przyszłość. Wydawnictwo ma
ascetyczną, wysmakowaną oprawę plastyczną w tonacjach szarości. Takie epitafium dla SQIK?
- Ta książka od początku miała mieć właśnie taki kształt. SQIK to radiowy sygnał wywoławczy promu "Jan
Heweliusz". W tym wydawnictwie są naprawdę unikalne fotografie, nigdzie dotąd niepublikowane. Założyłam, iż będzie kalendarium wydarzeń - minuta po minucie - od nocy poprzedzającej zatonięcie. Zostało
ono też opracowane na podstawie orzeczeń izb morskich, artykułów prasowych. Nie uciekaliśmy od informacji, że ten prom miał wiele wypadków, że był awaryjny. Ale najważniejsze są wspomnienia - rozmowy z
uratowanymi i wdowami. Bałam się, czy doświadczeni przez tę tragedię będą chcieli z nami rozmawiać. Ale ludzie ci nie mają do nikogo pretensji, patrzą już na to inaczej. Że nie uciekaliśmy od
kontrowersji, przykładem może być to, że swoją opinię zamieścił kpt Marek Buś. I on napisał o tym betonie, który wylany na jednym z pokładów mógł - jego zdaniem - pogorszyć stateczność promu. Ale w
żadnych innych wspomnieniach tego betonu nie ma.
- Coś panią zaskoczyło?
- To, że wspomnienia każdej z osób, która była tamtej nocy na łodzi ratunkowej, różnią się między sobą. Każda
inaczej wszystko zapamiętała. Zaskoczyło mnie, że niektórzy członkowie załogi poddali się - nie chcieli się ratować. Gdyby mieli wolę walki, to być może by przeżyli, czego najlepszym dowodem jest Leszek
Kochanowski, który nie miał kombinezonu, a jego organizm był całkowicie wyziębiony.
Zaskoczyło mnie również to, że po tych 15 latach nadal wszystko siedzi głęboko w człowieku. Trzech z uratowanych
wróciło na morze, dwóch z nich pływa do tej pory i dobrze sobie radzą. Jednak wspomnienia są tak silne, że ludzie różnie reagują - jedni nie chcą mówić, zamykają się w sobie. Inni mówią, ale ciągle to
samo.
- A jak ze swojej perspektywy oceniają akcję ratunkową?
-Generalnie ocenili, że była źle przeprowadzona przez niemieckie służby. To jest duże obciążenie. Polscy piloci, którzy
uczestniczyli wtedy w tej akcji, odmówili rozmów z nami. Nie dlatego, że zbyt ciężko przeżyli przesłuchania w izbach morskich, ale dlatego, że nadal są czynnymi pilotami... Nikt z uratowanych nie
potwierdził np. tego, że statek ratowniczy pociął ciała. Oni nie widzieli żadnych szczątków ciał. Oni czekali na pomoc, chcieli żyć.
- Dlaczego tej książki nie można kupić w księgarniach?
- Bo można ją tylko dostać, zasilając konto Fundacji Ludziom Morza, która wspiera rodziny ofiar katastrofy - www.fundacjaludziommorza.pl
- Dziękuję za
rozmowę.