W obu trójmiejskich stoczniach (Gdańsk i Gdynia) na chwilę przed decyzją Unii Europejskiej o ich być albo nie być
panuje smutek i zgrzytanie zębami, "Solidarność" popierająca Kaczyńskich w zamian za obietnicę uratowania stoczni poniosła całkowitą porażkę. Stocznie padną. Matką chrzestną prawdopodobnie ostatniego
statku zbudowanego w Polsce miała być matka bliźniąt pani Jadwiga Kaczyńska. Ostatecznie statek ochrzciła szefowa Kancelarii Prezydenta Elżbieta Jakubiak.
Tyle padło słów z rozpalonych głów
W połowie października 2005 r. kandydat na prezydenta RP Lech Kaczyński przyjechał do Gdańska, do stoczniowców. Obiecał uratować kolebkę "Solidarności" i cały przemysł stoczniowy, zawrzeć nową
umowę społeczną, w której podkreślona zostanie rola związków zawodowych.
Kilka miesięcy później, w maju 2006 r., największą polską stocznię - Stocznię Gdynia - dostał w zarządzanie pełnomocnik PiS z
powiatu tczewskiego Kazimierz Smoliński o zerowym doświadczeniu w branży (prawnik cywilista). Gdańska "kolebka" dostała się w zarządzanie sekretarza regionu pomorskiego Prawa i Sprawiedliwości
Andrzeja Jaworskiego, również o zerowym doświadczeniu w branży (etnolog).
Niemal równo rok po Lechu na wiec poparcia dla PiS do Stoczni Gdańskiej przyjechał Jarosław Kaczyński. Drugi brat dalej
obiecywał. A stoczniowcy dalej wiwatowali.
Zakładając, że kolejne wybory parlamentarne odbędą się w normalnym terminie, stocznie nie doczekają zmiany rządu. Pod światłym kierownictwem pisiaków upadną.
Wiemy już nawet, co będzie podane jako oficjalna przyczyna tego upadku: Mieczysław Rakowski.
Rakowski jako premier w 1988 r. podjął decyzję o postawieniu Stoczni Gdańskiej (wówczas jeszcze im. Lenina)
w stan likwidacji. Prawidłowo rozumując, że jest to przedsięwzięcie nierentowne. Rakowskiemu zarzuca się, że chciał likwidacji "kolebki" z przyczyn politycznych. Bo dlaczego nie postawił w stan
likwidacji Stoczni Gdynia (wówczas im. Komuny Paryskiej)? Słusznie! Powinien zlikwidować jedną i drugą, bo obie były nierentowne. Po odejściu Rakowskiego stocznie reanimowano poprzez podawanie kroplówki z
budżetowych pieniędzy. I tak to leci, kapu, kap, przez 18 lat. Wszyscy do stoczni dopłacamy - tym razem naprawdę z przyczyn politycznych.
Tańczy zimny wiatr wśród fabrycznych hal
W
Stoczni Gdynia zakończono budowę statku - samochodowca dla izraelskiego armatora Ramiego Ungara. To matką chrzestną tego statku została Jakubiak.
Stocznia Gdynia zatrudnia ok. 4800 osób: 2000
pracowników umysłowych i 2800 fizycznych w bezpośredniej produkcji. Ci wszyscy ludzie przez kilka miesięcy budowali ten jeden statek. Drugi dok stał i stoi pusty. Dlaczego? Trudno dociec. Wszak na świecie
panuje koniunktura na budowę statków. Na zdjęciu zrobionym przez nas 24 maja w samo południe widać dok w Stoczni Gdynia. Ani jednego człowieka! W zakładzie, który zatrudnia prawie 5000 osób...
Ekscytację w Stoczni Gdynia wywołuje nie budowa statków, ale to, czy prezes Smoliński dopierdoli związkowcom. Pisowski zarząd stoczni analizuje możliwość wytoczenia procesu związkowi zawodowemu
"Stoczniowiec" za kierowanie strajkiem w lutym 2002 r. Wtedy w Stoczni Gdynia zaprzestano wydawania ciepłego mleka i tzw. wkładki do posiłków regeneracyjnych (np. kiełbasy do zupy). Był to przywilej,
który stoczniowcy mieli od lat, a ówczesny zarząd zakładu tłumaczył, że należy ciąć koszty. Dzisiaj Smoliński chce się domagać od "Stoczniowca" 2 mln zł, bo takie straty podobno poniosła wówczas
stocznia w wyniku kilkudniowego strajku. Najbardziej śmieszne w tej historii jest to, ze szef "Stoczniowca" Leszek Świętczak gorąco popierał przyjście na stołek prezesa polityka PiS, sam się do PiS
zapisał i został nawet społecznym asystentem gdyńskiego posła PiS Zbigniewa Kozaka. A tu taka niespodzianka!
Trawa kryje przerdzewiałą stal
W Stoczni Gdańskiej budowy pierwszego
samodzielnego statku - kontenerowca dla niemieckiej firmy KG Projex Schiffahrtsgesellschaft - jeszcze nie zakończono. Buduje go niecałe 3000 osób. Czyli mniej niż w Gdyni. Za to średnia zarobków jest
nieco wyższa. Statku stoczniowcy nie mogą dokończyć, bo po terenie szwendają się agenci Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ktoś im doniósł, że kontrakt został podpisany o kilka ładnych milionów euro
poniżej wartości. Zarząd stoczni w osobie prezesa Andrzeja Jaworskiego zaprzecza zarzutom twierdząc, że przy ocenie kontraktu ABW pomyliła dolary z euro. Z tego, co wiemy od naszych wiewiórek, nikt
niczego nie pomylił.
Do kontraktu Niemcom ktoś dołoży. Nie wyjaśniło się jeszcze, czy ABW szuka tego, kto kontrakt namotał, czy też tego, kto będzie dokładał. Kontrakt namotał wiceprezes stoczni
Andrzej Buczkowski. Buczkowskiego do Stoczni Gdańsk ściągnął prezes Jaworski. Wcześniej Buczkowski pracował w Stoczni Gdynia. Prokuratura zarzuca mu narażenie swojego poprzedniego pracodawcy na straty w
wysokości ok. 30 mln zł.
A kto do tego będzie dokładał, też wiadomo. Państwo dołoży, czyli pan, pani i ja...
Rozpoczęło się szukanie tego, kto doniósł ABW. Na wylocie z roboty jest wiceprezes
zarządu ds. produkcji Sławomir Łubiński, dyrektor ds. technicznych Jerzy Czarnecki, czyli ludzie, którzy jako jedyni znają się na robocie, bo pracują w tym zawodzie od lat. Łubiński i Czarnecki są z
"Solidarności". Starzy z nich towarzysze.
To nie tak miało być, wszyscy mieli godnie żyć
Skąd zarządy obu stoczni - gdańskiej i gdyńskiej - biorą co miesiąc pieniądze na wypłaty
dla pracowników? To jest pytanie, na które trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Bo przecież nie z budowania i sprzedaży statków. Z budżetu państwa? Przecież stocznie to nie budżetówka! - ktoś
zakrzyknie. Budżetówka, budżetówka, podobnie, jak nauczyciele i policjanci - odpowiadamy.
Gry i zabawy ludu polskiego odbywają się nie tylko na terenie obu stoczni, ale także w ministerialnych
gabinetach. Minister gospodarki Piotr Woźniak czemuś nie lubi wiceprezesa Stoczni Gdańsk Andrzeja Buczkowskiego. Ostatnio go nawet wypieprzył z branżowego spotkania w ministerstwie. Wołając, że jego głowa
poleci pierwsza. Z kolei Paweł Brzezicki, szef państwowej Agencji Rozwoju Przemysłu, która zajmuje się pomocą przy restrukturyzacji przemysłu stoczniowego, miał nagadać Ramiemu Ungarowi, jednemu z
potencjalnych kupców Stoczni Gdynia, że kupować jej nie warto, bo i tak padnie. Związki zawodowe z Gdyni zaczęły się domagać od ministra jego dymisji.
Do końca czerwca powinny zapaść decyzje dotyczące
prywatyzacji polskich stoczni. Inaczej unijna komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes nakaże zwrócić gigantyczną tzw. pomoc publiczną przekazaną przez państwo. Oficjalnie mówi się o 2 mld zł, szepcze o
kwocie nawet dwa razy większej, czyli 4 mld zł. Jeszcze w czerwcu skarb państwa przekaże do kasy Stoczni Gdynia 515 mln zł! Najprawdopodobniej to tylko dzięki tej kasie pompowanej w stocznie z budżetu (a
więc z naszych podatków) traserzy, spawacze, monterzy, lakiernicy, elektrycy w Gdańsku i Gdyni dostają co miesiąc pensje. To oznacza, że Piotr Woźniak, minister gospodarki w rządzie Jarosława
Kaczyńskiego, musi do końca czerwca odpowiedzieć Brukseli na proste pytanie: komu sprzedał lub sprzeda 50 proc. akcji stoczni, które posiada polski skarb państwa? Woźniak na to pytanie nie odpowie.
Kto
miał te stocznie kupić, ho, ho, ho... Pani Piasecka z USA, potem koncern energetyczny Energa, następnie jeden z pięciu najbogatszych Polaków i drugi największy polski inwestor giełdowy Roman Karkosik,
potem holding zbrojeniowy Bumar, później saudyjski koncern Al-Zamil Group, potem jacyś bliżej niesprecyzowani Amerykanie, brytyjski koncern zbrojeniowy BAE Systems, izraelski armator Rami Ungar, w końcu
Ukraiński Związek Przemysłowy Donbas. Ostatnia informacja głosi, że większościowym pakietem akcji stoczni zainteresowane są jakieś firmy z Grecji, Włoch czy Niemiec. Przy czym wszystkie te
przedsiębiorstwa raz "kupowały" Stocznię Gdynia, raz Stocznię Gdańsk. Krótko mówiąc cuda wianki - bardziej cuda niż wianki. Co kto z zarządu którejś ze stoczni rano wypił kawę i nie miał innego
pomysłu, to ogłaszał kolejnego kupca. A media mełły te "rewelacje" na stronach gospodarczych.
A gdyby cofnąć czas, czy chciałbyś walczyć jeszcze raz?
W Gdyni mówią: - W 2007 r.
sierpień zacznie się w lipcu. Zaspawamy bramy w zakładzie.
W Gdańsku: - KOS puści dym nad miastem. Będziemy palić opony na torach tramwajowych.
KOS to Komitet Obrony Stoczni, nieformalna struktura
niezależna od związków zawodowych. Liczy jakieś 15 osób, choć podobno i tak to liczba zawyżona. Realnie tyle osób może się zaspawać w stoczni lub wyjść na tory w lipcu czy sierpniu 2007 r. Pod warunkiem
że znajdą sprawną spawarkę.
PS Śródtytuły pochodzą z piosenki "Zimny wiatr" zespołu Bielizna, nieformalnego hymnu "Solidarności" śpiewanego przy każdej stoczniowej zadymie od kilku lat.