Pływający pod polską flagą statek handlowy uratował pięciu kostarykańskich rozbitków z tonącego powoli kutra rybackiego
w pobliżu wybrzeży Salwadoru na Oceanie Spokojnym - poinformował kilka dnie temu PAP powołując się na Reutera. Informacja zdziwiła środowisko żeglugowe nad Wisłą. Zwłaszcza, że powtórzyło ją wiele
polskich tytułów prasowych. Reuters nie podał nazwy polskiego statku, więc na próźno byłoby go szukać w prasowych doniesieniach.
W Polskiej Żegludze Morskiej, która o takich akcjach od razu informuje,
tym razem nic nie wiedzieli; nie zadzwonił żaden kapitan, aby się wraz z załogą pochwalić. Nie zadzwonił, bo nie miał na rufie biało-czerwonej bandery, na którą się powołuje agencja. A nie miał, bo
wszystkie statki PŻM są przecież dawno przeflagowane pod obce flagi.
Pod Salwadorem mogłaby się ewentualnie wykazać jedna z dwóch załóg Euroafriki Linie Żeglugowe, bo wciąż jej dwa statki - prom
"Mikołaj Kopernik" i ro-rowiec "Inowrocław" pływają w narodowych barwach. Tylko że pierwszy obsługuje linię ze Świnoujścia do Ystad, a drogi z Gdyni lub Szczecina do Helsinek. Jakim więc cudem
jeden z nich znalazłby się aż na Pacyfiku? Zresztą być może i te ostatnie jednostki zostaną przeflagowane pod wygodne lub inaczej tanie bandery.
Może być jeszcze jedno wyjaśnienie. Nie ma co ukrywać,
że ilość kolorów na polskiej fladze jest dość skromna i być może doszło do pomyłki. Bo co mogli widzieć wycieńczeni rozbitkowie z zepsutego 11-metrowego kutra rybackiego, którzy dryfowali przez ponad pięć
tygodni? Co prawda mieli dietę bogatą w białko, bo jedli mięso żółwi morskich i tuńczyków z odrobiną ryżu, ale pili zaledwie pół filiżanki wody dziennie, więc byli odwodnieni i do tego poparzeni przez
słońce. Mogli więc na przykład ujrzeć barwy Indonezji lub Monako. Obie flagi państwowe tych krajów mają jednak czerwonym do góry (nie pamiętam, czy tak samo jest z ich banderami). Podobnie ma się sprawa z
Singapurem, choć tu dochodzą gwiazdki z półksiężycem.
Jest jeszcze hipoteza fantastyczno-ekonomiczna. W światowym shippingu pojawił się nieznany armator-patriota, który uznał, że trzeba rejestrować
statki w Polsce, choć, jak powszechnie wiadomo, jest to nieopłacalne (dlatego flota rodzimych kompanii "wyemigrowała" do rajów podatkowych).
Tak czy inaczej, rozbitkowie przebywali na "polskim"
statku niedługo, bo wkrótce odebrała ich jednostka straży przybrzeżnej. "Nasz" frachtowiec rozpłynął się natomiast we mgle tajemnicy, a dziennikarska dociekliwość zakończyła się na przepisaniu
agencyjnej wiadomości.