To paradoks: na światowym rynku okrętowym trwa niebywały boom, a tymczasem polskie stocznie z pełnymi portfelami
kontraktów balansują na granicy opłacalności.
Niestety, przez cztery lata od upadku Stoczni Szczecińskiej urzędnicy kolejnych rządów nie potrafią sprawnie wyprowadzić polskich firm na prostą, sprzedać
i zdjąć ten problem z podatników.
Tak w Szczecinie, jak i w Trójmieście dyrekcje firm dokonują tymczasem ekwilibrystyki, aby zapłacić na czas dostawcom. Decydenci nie opracowali spójnego systemu
finansowania produkcji, a banki, które już raz się sparzyły na kredytowaniu stoczni, wciąż nie kwapią się do pożyczania pieniędzy bez państwowych gwarancji.
W Warszawie brakuje determinacji, a decyzje
co do sektora rozproszone są między kilkoma ministerstwami i agencjami. Nikt nie wysilił się, aby skoncentrować je w rękach jednego koordynatora. Politycy kolejnego już rządu babrają się za to problemach
własnościowych spółek i łataniu ich finansowych dziur. Sytuację komplikuje brukselska biurokracja, która przewleka wydanie opinii, czy strategia rządowa dla polskich stoczni jest zgodna z unijnym prawem.
Jedynymi, którym tak naprawdę zależy na miejscach pracy i mówią jednym głosem, są sami stoczniowcy. Widząc impotencję państwa, domagają się więc wizji prywatyzacji. A chętni na stocznie są. Oby się
doczekali.