Przemysł okrętowy trapiony ustawicznymi kłopotami, głównie finansowymi, nie ma obecnie najlepszej opinii w społeczeństwie, ale - o dziwo!
- Wydział Oceanotechniki i Okrętownictwa Politechniki Gdańskiej wcale nie produkuje bezrobotnych inżynierów-twierdzi jego dziekan, prof. Marek Dzida.
Wszystko jest wynikiem naszego wejścia do Unii
Europejskiej i otwarcia się nowych rynków pozostałych krajów członkowskich, także dla młodych i dobrze wykształconych ludzi. Mogą oni teraz pracować w stoczniach fińskich, niemieckich, norweskich...
Jak podał niedawno helsiński dziennik, "Hufvudstadbladet", fiński przemysł okrętowy, który kilka lat temu przeżywał kryzys i zaprzestał szkolenia fachowców, dzisiaj odczuwa to bardzo negatywnie,
gdyż koniunktura diametralnie się zmieniła. Od pewnego czasu, trzy największe fińskie stocznie: w Helsinkach, Turku i Raumie nabrały oddechu, ponieważ zostały wykupione przez norweski koncern Aker,
nadzorujący już 15 stoczni w 6 krajach. Mają one pełne portfele zamówień do 2009 r., a ostatnio podpisały kolejne kontrakty, na 14 jednostek. Budują one największe na świecie statki pasażerskie, a także
gazowce, promy i inne jednostki, wymagające stosowania wysokiej technologii i fachowej siły roboczej. Przy obecnej koniunkturze, w Finlandii pojawiły się braki kadrowe, ponieważ wielu starszych
pracowników odchodzi na emeryturę, a nowych nie przybywa, m.in. w wyniku przerwy w szkoleniu. Branża stoczniowa będzie wkrótce musiała zatrudnić 10 tys. wykwalifikowanych pracowników. Nie będzie ich łatwo
znaleźć, ponieważ wszystkie stocznie w Europie przeżywają dobry okres i również potrzebują wykwalifikowanych kadr różnego szczebla.
Przy budowie prototypowego, luksusowego wycieczkowca, Freedom of the
Seas, Finowie musieli zatrudnić - obok swoich stałych pracowników - 1850 cudzoziemców z 24 krajów, w tym wielu Polaków. Jeszcze więcej obcokrajowców pracuje obecnie przy budowie kolejnego, rekordowego
pasażera, Genesis. Polscy stoczniowcy to głównie wykwalifikowani spawacze oraz monterzy blach i rurociągów okrętowych. Najczęściej trafiają tam jako pracownicy firm podwykonawczych lub kooperantów,
dlatego nikt nie jest w stanie określić, ilu polskich fachowców pracuje w fińskich stoczniach. Radca Ambasady RP w Helsinkach, Andrzej Jasionowski, szacuje ich liczbę na ok. 500 osób.
Podobnie jest w
stoczniach norweskich, które także masowo zatrudniają naszych rodaków. Zachęcają ich nie tylko znacznie wyższymi zarobkami, ale także różnymi udogodnieniami socjalnymi. By ułatwić np. kontakt
zatrudnionych tam Polaków ze swymi rodzinami w kraju, zorganizowano specjalne loty czarterowe, na które już trzeba zapisywać się ze znacznym wyprzedzeniem.
Tymczasem, polskie stocznie także muszą
szukać pracowników, by ich wyszkolić i zapewnić ciągłość produkcji, bo ktoś musi statki budować. Dyrektor personalny Stoczni Gdynia, Jakub Kraszewski, wymienia różne sposoby pozyskiwania ludzi do pracy,
ale - w oparciu o doświadczenia wielu krajów zachodnich -uważa, że politykę kadrową trzeba budować długofalowo, w oparciu o pracowników kształconych przez krajowe instytucje szkoleniowe. Ewentualne
szukanie pracowników na Wschodzie można traktować incydentalnie, jako rozwiązanie pomocnicze i doraźne. Najbardziej wartościowych pracowników musi wychować polska szkoła, która młodym ludziom daje wiedzę,
a potem, poprzez praktyki w przedsiębiorstwach, zapoznają się oni z przyszłym stanowiskiem pracy i już jako absolwenci przychodzą do pracy, jak "do siebie".
Stocznia Gdynia, mając obecnie ok. 4000
osób, pracujących na stanowiskach robotniczych, mogłaby od zaraz zatrudnić dalszych 300-400 w różnych zawodach, głównie kadłubowców, ale i wyposażeniowców. Wielu fachowców wyjechało za granicę, gdzie
zarabiają kilka razy więcej, co nie znaczy, że nie ma ich kto zastąpić - mówi dyr. J. Kraszewski - tylko trzeba ich najpierw przystosować do zawodu. Połowa nowo rekrutowanych robotników wykwalifikowanych
przychodzi do stoczni po zdobyciu doświadczenia w innych stoczniach lub firmach. Jest to jednak naturalne zjawisko fluktuacji, które rocznie sięga 20-25% stanu zatrudnienia, a więc 700-800 osób.
Wielu
nowych pracowników stocznia pozyskuje dzięki współpracy z powiatowymi urzędami pracy, które - w ramach reorientacji zawodowej bezrobotnych - prowadzą 3-4-miesięczne szkolenia, z praktykę w stoczni, która
występuje tu również jako gwarant zatrudnienia. Po takich kursach, otrzymuje ona ukształtowanych już pracowników, którzy potrafią np. spawać blachy czy montować rurociągi, choć początkowo pracują z
mniejszą wydajnością. W ten sposób, w ub.r. Stocznia Gdynia przyciągnęła z rynku pracy ok. 200 osób dla siebie i dalszych 50 dla spółek, które wykonują część prac przy budowie statków. Do stoczni,
indywidualnie, przychodzą ludzie, którzy nie mają potrzebnych kwalifikacji, ale takich również kieruje ona do ośrodków szkoleniowych w urzędach pracy. Wreszcie spora grupa - dwa lata temu było to ok. 70
osób, w tym roku po wakacjach ma być tyle samo - przybywa z dawnej szkoły przyzakładowej (dziś Zespołu Szkół Budownictwa Okrętowego). Dzięki porozumieniu stron, szkoła kształci uczniów w zawodach
potrzebnych stoczni, a ta organizuje im praktyki - i potem zatrudnia absolwentów. W mniejszym stopniu, już bez formalnie zawartych umów, napływają do stoczni młodzi ludzie ze szkół technicznych o
zbliżonym profilu kształcenia, np. ślusarze, specjaliści budowy maszyn itp. - Korzyści z takiej współpracy ze szkołami są wielo stronne - mówi dyrektor Jakub Karaszewski. Uczniowie stają się automatycznie
pracownikami i nie zasilają rzeszy bezrobotnych, co jest korzystne dla miasta i urzędów pracy. Dla nas korzyści są ewidentne, bo otrzymujemy młodych pracowników ukształtowanych idealnie według naszych
potrzeb, natomiast szkoła staje się przedmiotem większego zainteresowania ze strony uczniów, których coraz więcej przybywa do klas o specjalnościach okrętowych. Ich liczba potroiła się w okresie ostatnich
dwóch lat.
W ramach ujednolicenia standardów szkoleniowych, od dwóch lat w stoczni odbywają się egzaminy zawodowe na robotnika wykwalifikowanego, mające status egzaminu państwowego. Pracownik, który
zda taki egzamin, uzyskuje dyplom, potwierdzający, że ma on takie same kwalifikacje, jak po wspomnianych kursach w ośrodkach szkoleniowych. -To jest też pewna korzyść dla nowych pracowników, którzy
wchodząc do naszej firmy, mogą łatwiej się zaadaptować w pracy- mówi J. Karaszewski.
Stocznia Gdynia potrzebuje też od zaraz kilkudziesięciu inżynierów do produkcji i do projektowania statków. W
większości pochodzą oni ze wspomnianego już Wydziału Oceanotechniki i Okrętownictwa Politechniki Gdańskiej. Ma on tę luksusową sytuację, że zapotrzebowanie na kadry inżynierskie istnieje w wielu
przedsiębiorstwach. - W tej chwili każdy absolwent, który opuszcza nasz wydział - mówi dziekan prof. Marek Dzida -otrzymuje ofertę pracy. Nie jesteśmy w stanie zapewnić przyszłym pracodawcom tylu
absolwentów, Huby chcieli. W tej chwili, w stoczniach, z których mamy oferty, następuje wymiana pokoleniowa, brakuje więc inżynierów i projektantów. Zwróciły się do nas: Stocznia Gdynia, Stocznia Gdańska,
Stocznia Marynarki Wojennej, a także Gdańska Stocznia "Remontowa", które chcą przyjąć do pracy naszych absolwentów. Ale to nie wszystko: otrzymujemy bardzo wiele ofert z zagranicy i, praktycznie co
tydzień, napływają nowe, w których pracodawcy proszą o naszych absolwentów. Mamy też umowy podpisane z wieloma firmami, z których część ma swoje przedstawicielstwa w Polsce, co ułatwia kontakty. Jednak
wielu absolwentów po prostu wyjeżdża za granicę i tam bez trudu znajduje zatrudnienie. Ale podstawą jest dobra znajomość języka angielskiego.
O absolwentów starają się nie tylko stocznie, ale także
firmy, które dla nich pracują i z nimi kooperują. - Nasi absolwenci mogą pracować również poza przemysłem okrętowym, bo są kształceni uniwersalnie i moglibyśmy podawać przykłady, że doskonale sobie dają
radę- podkreśla dziekan. Natomiast Janusz Lemski, prodziekan ds. kształcenia, dodaje, że każda z takich zagranicznych firm zatrudnia od kilku do kilkunastu młodych inżynierów, kończących Politechnikę, a
rocznie opuszcza jej mury ok. 200 świeżo upieczonych okrętowców. Są to trzy grupy: placówki badawczo-rozwojowe przemysłu okrętowego, firmy zajmujące się eksploatacją mórz i oceanów: platformami
wiertniczymi, ich wyposażaniem oraz obsługą, a także same stocznie, zajmujące się bezpośrednią produkcją statków. - Wyróżniłbym tu szczególnie Wielką Brytanię, której firmy, zajmujące się eksploatacją
platform wiertniczych na morzu, w największym stopniu zgłaszają zapotrzebowanie na naszych absolwentów - mówi prodziekan J. Lemski. - Na naszym wydziale, na specjalności "siłownie okrętowe",
prowadzimy przedmiot: "eksploatacja dna morskiego". Generalnie, mówi się tam o platformach wiertniczych, ich wyposażeniu energetycznym i obsłudze. Dlatego firmy brytyjskie bardzo zainteresowały się
tym kierunkiem - i już zatrudniają kilkunastu naszych absolwentów oraz zgłaszają zapotrzebowanie na dalszych. Prodziekan wymienia również Skandynawię i Niemcy, których firmy też są zainteresowane
gdańskimi inżynierami.
Obaj rozmówcy podkreślają, że także wcześniej zagraniczne przedsiębiorstwa szukały w gdańskiej uczelni młodych ludzi, których mogłyby zatrudnić, ale obecnie, po akcesji Polski do
Unii Europejskiej, jest to tendencja narastająca. Członkostwo we Wspólnocie przełamało wcześniejsze bariery, a jedna z podstawowych zasad funkcjonowania Unii - swobodny przepływ ludzi, znajduje tu
potwierdzenie w praktyce. Wypada się cieszyć, że absolwenci polskich uczelni są cenionymi za granicą pracownikami i że polskie uczelnie, w dobie postępującej globalizacji, dobrze kształcą młodych ludzi. Z
drugiej jednak strony, z przykrością trzeba skonstatować, że ci właśnie młodzi ludzie, najbardziej prężni i pragnący się rozwijać, znajdują ku temu warunki nie w ojczystym kraju, lecz poza nim. Przyczyn
należy upatrywać w naszym skromnym jeszcze, w porównaniu z innymi krajami UE, poziomie życia - i w niekonkurencyjnych zarobkach. Może pieniądz nie rządzi całym naszym życiem, ale na pewno je bardzo
ułatwia - o czym znakomicie wiedzą i młodzi, i starzy. Gdy sytuacja wróci do normy i poziomy życia w państwach unijnych wyrównają się, młodzi zapewne będą pozostawać w kraju. Gospodarka unijna to przecież
system naczyń połączonych. Tylko że dotyczyć to będzie może już następnego pokolenia.