Polskie statki nie wrócą pod naszą banderę - twierdzi na łamach "Gazety Prawnej" Ryszard Niemiec,
ekspert morski, a do niedawna sekretarz generalny Związku Armatorów Polskich.
Przypomina on, że w Polsce złotówka obciążona jest ok. 80 groszami pozapłacowych kosztów pracy i podatkami. "Byłbym,
delikatnie mówiąc, nierozsądny, gdybym nie wykorzystał możliwości przeniesienia biznesu tam, gdzie te koszty sięgają 20 groszy" - wyjaśnia Niemiec.
Nic więc dziwnego, że armatorzy rejestrują statki
pod tanimi banderami. W rozmowie z dziennikarzem R. Niemiec stara się jednak nie używać tego określenia, "ponieważ to retoryka związków zawodowych, mająca na celu dyskredytowanie armatorów". Według
niego, związki łatwo oskarżają kompanie żeglugowe, a nie zdają sobie sprawy, że "miejsce pracy w żegludze jest najdroższe na świecie, może poza lotami kosmicznymi". Stworzenie jednego stanowiska pracy
na frachtowcu to aż 25 tys. USD, natomiast dla murarza czy policjanta potrzeba zaledwie 1-2 tys. USD.
R. Niemiec mówi też o milionowych, a nawet miliardowych kwotach, jakimi swoich armatorów
wspierają bogate kraje UE, aby ci zechcieli powrócić pod narodowe bandery. "Powrót polskiej bandery na polski statek wymaga wyraźnej deklaracji polskiego rządu. Ja w to nie wierzę. Zawsze będą
ważniejsze rzeczy - służba zdrowia, nauczyciele itp." - uważa ekspert. Twierdzi, że proponowany podatek tonażowy będzie narzędziem, którego nikt nie będzie wykorzystywał. Muszą mu towarzyszyć inne
ustawy - o pomocy dla inwestycji, ulgi podatkowe, akcyzowe, VAT-owskie itp. "Czy jakikolwiek minister finansów się na to zgodzi?" - pyta retorycznie. "Jestem pewien, że nie". Według niego, to
"mydlenie oczu społeczeństwu" przez polityków.
I na koniec rozmowy dodaje, że np. w Niemczech po zachętach ustawowych z ponad 2 tys. statków pod narodową banderę wróciło tylko 180, bo na Cyprze czy
Malcie nadal taniej.