"Solidarność" domaga się 40-procentowej podwyżki, zarząd spółki twierdzi, że to żądanie nierealne. Tymczasem
wielu fachowców rezygnuje z pracy w tej firmie i wyjeżdża za granicę, bo wielokrotnie wyższe zarobki oferują im w Unii. Konflikt, który może zagrozić nawet strajkiem, oparł się o wojewodę, u którego obie
strony przedstawiały swoje racje.
- Wyniki 2005 roku potwierdzają, że program restrukturyzacji stoczni przyniósł efekty. Stocznia ma ugruntowaną pozycję na rynku, uzyskała parametry rentowności -
przekonywał Zbigniew Gomułka, wiceprezes Stoczni Szczecińskiej Nowej, podczas ostatniego posiedzenia Wojewódzkiej Komisji Dialogu Społecznego.
Zysk czy strata
Z jego statystyk wynika, że
w zeszłym roku firma była 32. na świecie i szósta w Europie. - Stocznia jako lokomotywa ratuje wielu dostawców. W zeszłym roku udało się bez państwowych poręczeń uzyskać pierwszy kredyt komercyjny -
argumentował.
Według dalszych zapewnień wiceprezesa, w 2005 r. firma z Hutniczej uzyskała ponad 1,4 mld zł przychodu i prawie 1,6 mln zł zysku. Dobre wyniki od 8 do 11 mln zł odnotowuje w kolejnych
tegorocznych miesiącach.
Andrzej Antosiewicz, szef zakładowej "Solidarności", od razu skontrował, że zeszłoroczny wynik jest zafałszowany na plus, bo uwzględnia sprzedane przez stocznię akcje
Kogeneracji, które ta otrzymała od państwa jako formę dokapitalizowania. Do tego należy doliczyć 6-procentowe rządowe subwencje do nierentownych kontraktów. Twierdzi więc, że de facto firma poniosła
stratę.
Jednocześnie jednak Antosiewicz i jego związek domaga się o 40 procent więcej do średniej stoczniowej pensji. Twierdzi, że dotychczas w Stoczni Nowej nie było podwyżki, a te, które ustalał
zarząd, nazwał modyfikacjami. "Solidarność", a w ślad za nią OPZZ-owski Stoczniowiec, domaga się również poprawy warunków pracy. Związkowcy twierdzą, że zdekapitalizowany sprzęt zagraża zdrowiu, a
nawet życiu.
Pensja na dwa sposoby
Konflikt rozpoczął się w zeszłym roku, gdy zdaniem kierownictwa "Solidarności" zarząd firmy złamał prawo wprowadzając swój system wynagradzania. Po
wymianie zdań związek wszedł z firmą w spór zbiorowy. Jednak negocjacje nie mogły się dotąd rozpocząć, bo, zdaniem związkowców, kierownictwo wyszukiwało preteksty proceduralne, aby je opóźnić. Z kolei
zarząd stoczniowej spółki uważa, że to "Solidarność" nie doczekała do czerwca, kiedy to miano wspólnie postanowić, czy firmę stać i na jakie podwyżki.
Każda ze stron podaje wysokość zarobków w
odpowiadającej sobie formie - z nadgodzinami (zarząd) lub bez nich (związek). Zasadniczo różne przywołują liczby nadgodzin na pracownika. Według tych informacji można przyjąć, że z nadgodzinami średnia
pensja wyniosła 2,8-3 tys. zł, a bez ok. 1900. Według Gomułki zarobek jest o 800 zł wyższy od średniej wojewódzkiej. Najmniej ma zarabiać z nadgodzinami sprzątacz na statku - 1,9 tys. zł. Jednak według
Antosiewicza tyle zarabia wyżej stojący w zawodowej hierarchii pracownik bezpośredniej produkcji, bez nadgodzin.
Stocznia przy ziemi
- Rację w tym sporze mają wszyscy: robotnicy - bo to
oczywiste, że chcą więcej zarabiać i zarząd, który nie może im dać więcej pieniędzy - odpowiada jednak salomonowo prof. Leonard Rozenberg, kierownik Katedry Organizacji i Zarządzania Wydziału Informatyki
na Politechnice Szczecińskiej. - Jednak podwyżki byłyby początkiem końca stoczni.
A już na 40 procent stoczni zupełnie nie stać. Znam dokładne dane tej firmy. Stocznia idzie tuż-tuż "przy ziemi
". Proszę np. spojrzeć na niekorzystny kurs dolara.
Z tą opinią zgadza się ekonomista prof. Dariusz Zarzecki, który do niedawna zasiadał w radzie nadzorczej Korporacji Polskie Stocznie. Podmiot ten
jest głównym udziałowcem SSN. - W tej chwili podwyższenie pensji o 40 proc. oznacza śmierć stoczni - mówi.
Bez dachu nad głową
U wojewody Andrzej Antosiewicz powoływał się na przykład
stoczni produkcyjnej Volkswerft w Stralsundzie, która buduje statki z większym zyskiem. - To stocznia kompaktowa, bardzo nowoczesna, zatrudniająca 1700 pracowników, która buduje za zdecydowanie wyższą
cenę - argumentował, sugerując nieudolność państwowych właścicieli i kierownictwa SSN.
Jednak eksperci przypominają, że miliony w modernizację firmy w Stralsundzie wpompował tamtejszy rząd i land.
Spółka góruje nad SSN pod wieloma względami. Oprzyrządowanie sprawia, że ma ona większą produktywność, a obsługujący je ludzie są bardziej wydajni. Niższe koszty produkcji pozwalają lepiej opłacać załogę
i koło się zamyka.
Tymczasem stocznia w Szczecinie to - według prof. Rozenberga - w dużej mierze technologie z lat 60. i 80. Firma nie ma też hali, w której budowano by statki. Takie zadaszenie to nie
tylko lepsze warunki technologiczne, ale i pracy. Tymczasem Polacy nie zadbali o okresy przejściowe dla naszych stoczni, aby można było dłużej udzielać jej pomocy na unowocześnienie. Nic więc dziwnego, że
firmy europejskie pozostawiły nas w tyle.
Profesor Rozenberg przypomina: -Ani jedna złotówka na ratowanie SSN nie poszła na zmiany technologiczne, a teraz chce się jeszcze tę firmę doprowadzić do
zapaści.
Cień polityki
Ale według wielu obserwatorów konflikt w SSN ma też swoje drugie dno. Obecny zarząd stoczni pochodzi z nadania SLD. Już przed czterema laty doszło do zwarcia
"Solidarności" z ówczesnym SLD-owskim ministrem pracy Jerzy Hausnerem. W efekcie Antosiewicz i Mieczysław Jurek, przewodniczący regionalnej "Solidarności", opuścili wtedy spotkanie w sprawie osłon
dla zwalnianych stoczniowców. Związkowcy chcieli, aby były one takie jak dla górników. Hausner wtedy zarzucił, że chcą "doprowadzić do katastrofy finansowej państwa". Związkowców nie lubią też chyba
niektórzy członkowie zarządu upadłego holdingu. W książce pt. "Szkic do analizy upadku Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA oraz jej grupy kapitałowej" autorstwa Marka Molewicza i Marka Tałasiewicza
(były wiceprezes upadłego stoczniowego holdingu) czytamy, że związki zawodowe, "walcząc od jesieni 2000 roku o zachowanie wszystkich miejsc pracy i nieracjonalnego systemu wynagradzania walnie
przyczyniły się do tego, że w połowie 2002 roku pracę stracili wszyscy i nie było dla nikogo pieniędzy na wypłaty".
W tamtym czasie stocznia była już na skraju zapaści, więc jej zarząd na gwałt
szukał oszczędności, m.in. kosztem załogi na płacach. Ale prezesi nie mają dobrych wspomnień z tych negocjacji. Przypominają więc, że pracę w SSN "znaleźli także krótkotrwali robotniczy liderzy z
komitetu protestacyjnego. Autorzy nie są zorientowani, czy związkowi przywódcy, którzy pełnili funkcje w 2001 i 2002 roku, zachowali swe stanowiska u nowego pracodawcy. Gdyby tak było, to mogłoby się znów
zdarzyć nieszczęście..." - czytamy.
Tak czy inaczej, bez odpowiedzi pozostaje pytanie, przy jakich podwyżkach w Polsce opłaca się jeszcze produkować statki.