Przyznam się bez bicia. Jestem zarażony... wędkarstwem morskim. Każdemu może się to przytrafić. Wystarczy, że się raz pojedzie na taką
wyprawę, zarzuci pikera i wyciągnie choćby bolka. Mato tego -zarażone bywają także osoby, które... nic nie złapią.
Połknięty bakcyl
Pierwszy raz na dorsze pojechałem rok temu. Zaprosił mnie
całkiem przypadkowo i w ostatniej chwili prezes Polskiego Związku Wędkarskiego Koła "Miasto -Wałcz" Tadeusz Kaczorowski. Choć nie posiadałem odpowiedniej wędki, przynęt i niczego, co by się nadawało
na taki wyjazd, wahałem się tylko sekundę. Gdy już jechałem tak "na golasa", w autobusie słyszałem, jak się ze mnie nabijano: "pan redaktor wybrał się na ryby" i częstowano przy tym podwójną dawką
leku przeciw nudnościom, wymiotom i bólom głowy. Fajna to była wyprawa. Będę ją mile wspominał do końca życia. Złapałem wtedy na pożyczony sprzęt 4 bolki, czyli małe dorsze. W tym roku wiedziałem już, jak
trzeba się ubrać, nie spalić twarzy na słońcu, nie wymiotować i jakie najpotrzebniejsze rzeczy ze sobą zabrać.
Finansowa tajemnica
W wielkiej tajemnicy przed żoną kupiłem sobie odpowiednią
wędkę, kołowrotek, przynęty i wszystko inne, co jest potrzebne do łapania dorszy. W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że dorsze łapie się na tzw. metalowe pikery imitujące rybki lub inne podwodne organizmy. Te
ryby często zacina się na głębokości 20-40 metrów i holowanie ich wymaga bardzo wytrzymałej żyłki, a co za tym idzie - mocnego wędziska i kołowrotka odpornego na przeciążenia, co też odpowiednio kosztuje.
Dla pocieszenia dodam, że to jednorazowy wydatek. Przed wyjazdem kolega udzielił mi rad, żeby uzbroić się w przywieszki, tzw. twistery (naprawdę są tanie), które mocuje się kilkadziesiąt centymetrów nad
pikerem. Dorsze ponoć je uwielbiają, gdy są koloru typu japońskiej czerwieni (każdy sprzedawca w sklepie wędkarskim, wie o co chodzi). Technika łowienia jest bardzo prosta i niezmienna od lat - wyrzuca
się pikera w morze, następnie ściąga skokami lub spuszcza go pod kuter, a następnie na przemian podnosi i opuszcza. Ot, cała filozofia.
Trening
Wałeccy wędkarze jeżdżą na Morskie Mistrzostwa
Koła od 1983 r. wiosną lub jesienią. W tym roku zawody w Darłowie przypadały w połowie bieżącego miesiąca, ale kilku miejscowych wędkarzy postanowiło tydzień przed punktowaną rywalizacją wyjechać na...
trening do Ustki. Wprosiłem się do nich. Po kilku godzinach jazdy busem wszyscy już staliśmy na kutrze UST-124. Jakież było moje (i nie tylko) zdziwienie, gdy przed wypłynięciem zostaliśmy poproszeni
przez straż graniczną o okazanie dokumentów tożsamości. Nie udało mi się ustalić dlaczego, bo panowie w zielonych uniformach nie byli rozmowni. Szyper podejrzewał, że muszą kogoś szukać, zaś jeden ze
starszych wędkarzy stwierdził, że Jak za komuny wypływało się w morze, to za każdym razem sprawdzali i teraz te czasy pewnie wracają". Nieważne. Zostaliśmy w końcu spisani i wypuszczeni. Płynęliśmy
prawie dwie godziny. Biorąc sobie do serca doradztwo kolegi, ustawiłem się na rufie i postępowałem zgodnie z jego wskazówkami. Opłacało się posłuchać doświadczonego wędkarza.. Przez osiem godzin złapałem
9 dorszy. Niewielkie były to sztuki, ale moja radość i tak nie miała granic. Najlepszy wędkarz miał ich 17, a największy dorsz ważył zaledwie 2 kg. Choć nikt nie wracał z pustymi rękami, wszyscy zgodnie
stwierdzili, że 130 zł (za osobę) za wynajęcie tego kutra, to zdecydowanie za dużo.
Porażka
Tydzień później jechaliśmy do Darłowa. Wraz z około 20 wędkarzami (plus trzyosobowa załoga)
wsiadłem na ładny, zadbany i duży kuter "Pilot II". Zająłem miejsce na rufie - podobno najlepsze. Po kilkudziesięciu minutach oddaliliśmy się od brzegu na tyle daleko, że darłowskie wiatraki były
ledwo zauważalne. Nie dmuchało i nie bujało. Ktoś w kabinie dał elektroniczny sygnał, co oznaczało przyzwolenie na zanurzenie pikerów. Rzucam, rzucam i nic... Rozglądam się po bokach na doświadczonych
kolegów wędkarzy i... też nic. Ponoć na dziobie ktoś łapał. Drugi sygnał. Wyciągamy pikery i płyniemy na drugie miejsce. Trzeci sygnał zarzucamy pikery i... mam! Jako jednemu z trzech osób na rufie udało
mi się wyciągnąć przyzwoitego bolka, i żeby nie przedłużać opowieści, to było wszystko, co złapałem tego dnia. Nic nie pomogło zmienianie pikerów, super miejsce na rufie i używanie różnych technik
łowienia. Jednak nie byłem osamotniony. Wszyscy w zasięgu mojego wzroku mieli w koszach po jednym, góra dwa dorsze. Nie brakowało takich, którzy nic nie złapali, a to się ponoć rzadko zdarza. Jak się
później okazało, wędkarze na dziobie, czyli na "złym miejscu", mieli dość spore sztuki i wcale niemało! Zwycięzca zawodów Piotr Leszczyk miał aż 14 sztuk (602 punkty), a jego brat Jerzy, który zajął
III miejsce zdołał ich złapać 8. Drugi był Łukasz Piasecki, któremu podczas pierwszego rzutu i zacięcia... złamała się wędka. Największym pechowcem - szczęściarzem zawodów okazał się Henryk Laszczkowski,
który złapał jednego i zarazem największego dorsza tego dnia (76 cm, 5,5 kg). Zajął dopiero VIII miejsce, bo według regulaminu o zwycięstwie w zawodach morskich decyduje długość i liczba ryb - muszą mieć
minimum 38 cm (za każdy centymetr powyżej dolicza się jeden punkt plus 10 punktów za sztukę).
Gdy po całodniowym moczeniu kija wracaliśmy na brzeg, poprosiłem prezesa, aby podsumował ten wyjazd.
-
To byty jedne z najgorszych zawodów wędkarskich w historii naszego koła - nie krył T. Kaczorowski. - Szyper nie potrafił wpłynąć na łowisko, kręciliśmy się tam i z powrotem. W ogóle było mało ryb.
Łowienie dorszy jest pozornie nudnym i nieciekawym zajęciem. Na dodatek o miejscu połowu decydują szyprowie, którzy zdążyli się wycwanić i z roku na rok każą sobie płacić coraz więcej za coraz
skromniejsze usługi. Ale każdy, kto wyciągnął kilka dorszy, wraca na morze przynajmniej raz w roku, a niektórzy wchodzą na pokład tak często jak tylko jest to możliwe. Wśród nich jestem i ja.