Rozmowa z kpt. ż.w. Józefem Gawłowiczem, nowym dyrektorem Urzędu Morskiego w Szczecinie
Nie było pana w
Urzędzie Morskim 12 lat. Jak pan postrzega tę placówkę po ponownym objęciu stanowiska dyrektora?
J. Gawłowicz: Urząd jest zadbany i funkcjonuje precyzyjnie jak szwajcarski zegarek. Poinformowano mnie
tylko, że biurokracji jest o 40 proc. więcej. Ale gdy przyjrzałem się temu problemowi w pierwszych tygodniach urzędowania, to oceniłem, że biurokratycznej roboty jest jakieś 300 procent więcej. Powodów
jest wiele. Mamy np. system kontroli ruchu statków VTS, bo taki jest wymóg czasu. Dziś przecież wszystkie wielkie, a także mniejsze porty kontrolują w ten sposób statki wchodzące i wychodzące.
Oprócz
tego urzędników UMS absorbują kontakty z Unią, a ściślej z Niemcami. Kiedyś nie miały one miejsca aż w takiej skali.
Trzeba przyznać, że ranga urzędu wzrosła ze względu na to, iż mamy
boom
żeglugowy. W związku z tym na urząd nakłada się też obowiązek pewnego wspomagania tej hossy i nieprzeszkadzania żegludze, gdy nie ma takiej konieczności. Wszystko to spina się razem w dość ciekawy obraz
tylko pracy jest trochę więcej. Ale jest to do opanowania.
Co w pierwszych tygodniach chciałby pan zmienić w pracy Urzędu Morskiego? Czy będą rewolucje kadrowe?
Polski dyrektor, gdy obejmuje
stanowisko, mówi, że od jutra wszystko będzie zupełnie inaczej. Natomiast angielski że od jutra nic się nie zmieni. Ja jestem raczej za opcją angielską: nie chcę zmieniać.
Czy będzie pan kontynuował
odmładzanie kadr?
Oczywiście. To proces ciągły. Zgodnie z regulaminem służby cywilnej, dajemy ogłoszenia o pracy. W efekcie mamy sporo podań. Możemy z nich wyłuskać dobry narybek. Oczywiście, musimy
też zostawić ludzi doświadczonych, aby ta młodzież miała się od kogo uczyć.
Przed urzędem wiele zadań. Czym będzie się zajmował za pana kadencji?
Między innymi pogłębianiem toru wodnego. Choć czasu
do zlotu żaglowców jest mało, to według naszych wyliczeń zdążymy z tym zadaniem. Oprócz tego dojdą pewne prace przy nabrzeżach, które będą kosztowne.
Ponadto będę się starał lobbować za remontem
marin. Mam już pomysł zdobycia na ten cel funduszy unijnych. Mimo że jest późno, prace można rozpocząć w końcu roku, a dopieścić te przystanie już z budżetu przyszłorocznego. Chodzi o to, aby w dniu
rozpoczęcia zlotu żaglowców nasze mariny nie musiały się wstydzić w porównaniu z podobnymi obiektami w Montpellier czy Marsylii. Żeglarze zacumują tu przecież swoje jachty i siłą rzeczy będą wiele rzeczy
porównywać. Jeżeli odświeżone mariny dobrze wypadną, to w przyszłości będziemy postrzegani jako nowoczesny port.
Jest pan znanym pisarzem marynistą i prezesem szczecińskiego oddziału ZLP. Pogodzi pan
pisanie z pracą? Co aktualnie pan tworzy?
Dokończę tylko "Strzał w skroń" o kapitanie statku "Reymont" oraz eseje o Conradzie i Melville'u, aby ukazały się na regaty, gdyż przyjeżdża do
Szczecina stowarzyszenie melvillistów. Natomiast u wydawcy zagranicznego w nowej szacie mają wyjść "Opowieści nawigacyjne". To już podobno klasyka.
O czym jest "Strzał w skroń"?
Nowa
książka opowiada o kapitanie, który po wyroku skazującym Izby Morskiej zastrzelił się. To po wojnie jedyny przykład człowieka, który honor zawodowy cenił bardziej niż życie. Kapitan ten został
zdegradowany do I oficera, lecz nie zgadzał się z tą decyzją.
Za co go skazano?
W czasie pożaru na jego statku pod koniec lat 70. spaliło się dwóch ludzi. To byli alkoholicy, którzy figurowali
zresztą w aktach PLO. Dodam, że na tym frachtowcu rozpoczynałem karierę. Przed pożarem dobrze się znałem z ostatnim kapitanem tej jednostki.
Dziękuję za rozmowę.