Sklep    |  Mapa Serwisu    |  Kontakt   
 
Baza Firm
Morskich
3698 adresów
 
Zaloguj się
 
 
Szybkie wyszukiwanie
Szukanie zaawansowane
Strona głównaStrona główna
Wszystkie artykułyWszystkie artykuły
<strong>Subskrybuj Newsletter</strong>Subskrybuj Newsletter
 

  Informacje morskie. Wydarzenia. Przetargi
Wydrukuj artykuł

Gdy spełniają się marzenia

Kurier Szczeciński, 2006-02-24

Trzy lata temu powiedziała: dość. Sprzedała mieszkanie w Gdyni i postanowiła, że następnych kilka lat spędzi na morzu. Wyszło inaczej, więc przeprogramowała marzenia. Teraz stara się sprowadzić do Szczecina największe żaglowce świata. A potem na jednym z nich odpłynąć, bo Szczecin jest tylko na chwilę. - Każdy zmierza do własnego portu, a ja nie mam stresu, że go jeszcze nie znalazłam - mówi Mira Urbaniak z Biura ds. Organizacji Regat 2007, przez chwilę także p.o. pełnomocnika prezydenta Szczecina w tej imprezie. Po co ludziom widnokrąg Gdy Polska odzyskała niepodległość, dziadek Miry zapakował rodzinę na statek i opuścił USA, gdzie mieszkali od lat. Osiedlili się w Gdyni. Gdy rodzina stawała na dzisiejszym skwerze Kościuszki albo Kamiennej Górze, widziała nieograniczony niczym widnokrąg. Taką potrzebę przestrzeni odziedziczyła Mira. Urodziła się w Szczecinie, potem z rodzicami powędrowała z Wolina na Hel. Po latach wrócili do Gdyni. Los dziewczyny właściwie był przesądzony: matka jeszcze przed wojną zrobiła kurs żeglarski, jej bracia pływali na transatlantykach, ojciec był lotnikiem morskim w Pucku. W niej tęsknota za morzem odezwała się trochę później. Najpierw skończyła Politechnikę Gdańską, Wydział Elektrotechniki Okrętowej. Popracowała trochę w biurze projektów Centrum Techniki Wytwarzania Przemysłu Okrętowego "Promor", a gdy przemysł okrętowy zaczął się powoli zwijać, zatrudniła się w gdańskim radiu. I tam jedno z pierwszych nagrań zadecydowało o jej dalszym życiu. Wysłali ją do Kazimierza Wojciechowskiego, dyrektora gdyńskiego "Dalmoru", znanego jako "piękny Kazio". - Uważaj, jak będzie miał zły humor, będzie odpowiadał tylko "tak" lub "nie", a z tego nic nie zmontujesz-ostrzegali koledzy. Spóźnił się pół godziny, a gdy wszedł do pokoju, zaczął opowieści z Nowej Gwinei, z której akurat wrócił. Zapomniała o bożym świecie. Gdy otrzeźwiała, coś ją podkusiło i zapytała, czy może obejrzeć nawigację satelitarną na statkach "Dalmoru". Dyrektor przerwał w pół słowa. A kim pani właściwie jest? - spytał podejrzliwie. Odpowiedziała, że inżynierem, a nawigacja była ostatnim egzaminem na studiach. - A do Peru nie chce pani polecieć? - rzucił ("Dalmor" akurat świętował 5-lecie współpracy z Peru). Zatkało ją i wydukała, że nie ma urlopu. "Piękny Kazio" wykręcił numer telefonu jej naczelnego, sprawę załatwił i po miesiącu pracy w radiu dostała służbowy paszport. Taki był początek. Wkrótce płynęła z wyprawą na Spitsbergen, potem drugi raz i kolejny. Poczuła i zrozumiała fascynację tamtym miejscem oraz powiedzenie, że jak się człowiek utrudzi w tym zimnie, to kubek herbaty smakuje jak samo życie. Poznała polarników z różnych krajów - z Norwegii, Rosji - byli tacy sami, żyli w swoim świecie, z poczuciem odpowiedzialności za siebie i kolegów. Przypominali środowisko żeglarskie, zresztą w klubie polarnym, do którego wkrótce się zapisała, byli jedni i drudzy. Poczuła, że to jest jej środowisko. Jak tworzy się "naród" Karol Olgierd Borchardt, żeglarz i pisarz, przede wszystkim autor tomu opowiadań "Znaczy kapitan", jest odpowiedzialny za to, że w Polsce, w każdym pokoleniu, sporo osób choruje na pływanie, albo przynajmniej zakochuje się w żaglowcach. Jedną z nich jest Mira Urbaniak. - Najbardziej fascynuje mnie obserwowanie, jak podczas rejsu z przypadkowych ludzi staje się - jak mawiał Borchardt, "naród", który potem zrasta się w jedno ciało z żaglowcem - mówi. Pierwszy był "Dar Młodzieży", na którym płynęła jako dziennikarka w dwumiesięczny rejs szkoleniowy na Wyspy Kanaryjskie. Cały czas miała wrażenie, że kapitan ma ochotę ją wraz z koleżanką wyrzucić za burtę. Uwierało ją to, że nie jest "swoja ". Wiedziała, że zgodnie z morską tradycją, kobieta ma prawo dojść do trapu i najwyżej poszwendać się po fregacie, gdy ta stoi w porcie. Ale podczas rejsu? Żeby była "swoja", musiałaby popłynąć w załodze. A więc popłynęła na "Zawiszy Czarnym", gdzie razem z chłopakami szorowała pokład i myła gary. "Zawisza" pozostał największą fascynacją życia. Może dlatego, że nie rozpieszcza - kilkudziesięcioosobowa załoga śpi w jednym kubryku przerobionym z ładowni ryb, wyjście do toalety - przez pokład zalewany lodowatą wodą - przypomina walkę o życie, a wachta na otwartym mostku to cztery godziny śniegu czy deszczu prosto w oczy, jak było w Antarktyce. Wraz z innymi fanami - także w "dojrzałym wieku", założyła Bractwo Zawiszaków i marzyła, aby opłynąć Horn. Styk dwóch oceanów, morze rozkołysane niewyobrażalnie, miejsce zaginięć wielu żeglarzy. W środowisku mówi się, że to żeglarski Nobel. Pływała na "Fryderyku Chopinie", na "Iskrze" marynarki wojennej. Właśnie na "Iskrze" płynęła w regatach "Columbus '92", zorganizowanych w 500. rocznicę odkrycia Ameryki przez Kolumba. Gdynia - Genua - Kadyks, potem skok przez ocean do Puerto Rico i portów wschodniego wybrzeża Ameryki. Parada w Nowym Jorku, Boston, gdzie przy kei stało 30 fregat, emocje Polonii, która po kilkudziesięciu latach zobaczyła okręty Polskiej Marynarki Wojennej. Po 3,5 miesiącach musiała przerwać regaty i wracać do roboty. Była wtedy redaktorem naczelnym Radia Gdańsk, które patronowało regatom "The Cutty Sark Tall Ships' Races 1992" z finałem w Gdyni. Krótko potem, przy przekształcaniu lokalnych rozgłośni w spółki, tylko ona i jej krakowski odpowiednik nie dostali posad prezesów. Została bez pracy. Ale za to dwa miesiące żeglowała "Zawiszą" po Wielkich Jeziorach Amerykańskich. Po powrocie wymyślała różne sposoby na życie: założyła pracownię radiową w Pałacu Młodzieży, pracownię żeglarską, firmę PR i jakiś czas pracowała dla jednej ze spółek giełdowych. Niemal równo siedem lat temu udało jej się spełnić marzenie i opłynęła Horn. Nie lubi o tym opowiadać, bo jak twierdzi, Horn to przeżycie intymne. Na sprzedaż jest tylko anegdota o tym, jak zdobywała pieniądze na rejs. Musiała wziąć kredyt. Poszła do banku i szczerze powiedziała dyrektorowi, na co jej pieniądze. W miarę opowieści jego oczy robiły się coraz większe, w końcu wezwał na ratunek naczelnika wydziału kredytów. Na szczęście był to taternik, który słysząc o takich marzeniach nie wysyłał klientki na księżyc. Pieniądze dostała, a teraz z przyjaciółmi każdą rocznicę opłynięcia Hornu świętuje na Mazurach. Po co zrywać kotwice W 2003 r. była w zespole przygotowującym regaty wielkich żaglowców w Gdyni. W pewnym momencie powiedziała: dość i wszystko sprzedała. To miał być rejs na rok, dwa, nawet parę lat. A okazało się, że w wieku 50 lat, z workiem żeglarskim na plecach, odbyła podróż przez USA i Kanadę miejscowymi autobusami albo stopem. To jednak był rejs - tyle że "do siebie". - Było mi łatwo, bo zostawiałam tylko mieszkanie, a wiedziałam, że to była moja kotwica, która już wcześniej wpłynęła na życiowe wybory - mówi. Mężczyźni? Żaden nie wytrzymał bycia na drugim miejscu, zaraz po morzu, wiecznych wyjazdów. Zakochała się kiedyś na pokładzie żaglowca, ale uciekła, kiedy poczuła uzależnienie. Była pewna, że wyjeżdża na wiele lat, książki zdeponowała u przyjaciół. Gdy wróciła, w Gdyni plotkowano, że Mirze się nie udało i że mieszka na wraku. Mieszkała na "Zawiszy", który był właśnie remontowany w Stoczni Marynarki Wojennej. I wtedy zadzwonił kolega żeglarz ze Szczecina. Opowiedział, że Szczecin ma organizować wielkie regaty w 2007 i właśnie jest konkurs na stanowisko pełnomocnika Pobiegła do kawiarenki internetowej, ściągnęła kwity, w kilka dni wysłała listy referencyjne, zwłaszcza od kapitanów żaglowców i prezydenta Gdyni. Konkurs wygrał Zbigniew Zalewski, ale ją poproszono o zajęcie się PR imprezy. Ktoś, kto mijał Mirę na ulicy, opisał: "Widać, że kipi energią. Zdecydowany krok, zamaszyste ruchy, w uchu kolczyk w kształcie żaglowca. Bardziej pirat, niż pani urzędniczka". - Bo nie jestem urzędnikiem - przyznaje. I zaczyna nieskończoną opowieść o tym, co jeszcze trzeba zrobić, żeby Szczecin nie tylko dobrze zorganizował finał regat w 2007 r., ale wpisał się na stałe w europejski kalendarz podobnych imprez. To pozwoli przywrócić miastu dumę wspaniałego hanzeatyckiego portu. - W Gdyni i w Szczecinie podobnie tworzyło się społeczeństwo. Powstało przecież z ludzi z różnych stron - porównuje. - Ale w Gdyni mówią "w naszym mieście", a w Szczecinie - "w tym mieście". Po regatach będzie inaczej. Ale ja już tego nie zobaczę, będę płynąć do kolejnego portu.
 
Agnieszka Kuchcińska-Kurcz
Kurier Szczeciński
 
Strona Główna | O Nas | Publikacje LINK'a | Prasa Fachowa | Archiwum LINK | Galeria
Polskie Porty | Żegluga Morska | Przemysł okrętowy | Żegluga Śródlądowa | Baza Firm Morskich | Sklep | Mapa Serwisu | Kontakt
© LINK S.J. 1993 - 2024 info@maritime.com.pl