- Dym czasem przeszkadzał, czuliśmy wtedy jego zapach. Sadze leciały, i to mocno. Ale najczęściej to wszystko
unosiło się gdzieś do góry - przywołuje chwile z "Diany" Anna Radziejewska. Jej mąż przez rok był kapitanem tej pięknej jednostki pasażerskiej.
Był to czas, gdy po wyczerpującej wojnie ludzie
cieszyli się wolnością, niestety - pod rządami sprawiedliwości ludowej. Z portu odchodzili Rosjanie. Od nabrzeży odbijały różne statki, na ogół były to odrestaurowane poniemieckie wraki lub jednostki z
reparacji wojennych. Miasto coraz bardziej zapełniało się przybyszami z różnych regionów kraju.
Pani Anna przypomina sobie, że "Diana" zaopatrywała się w węgiel na nabrzeżu OKO. Maszynę
obsługiwało czterech palaczy i jeden smarownik. Pamięta, że ten ostatni nazywał się Władysław Majchrowicz. Ale ona pod pokład nie chodziła nawet z babskiej ciekawości, bo maszyna - wiadomo - smary, oleje,
hałas i gorąc. A do tego już pierwszą barierą dla młodej dziewczyny było niebezpieczne zejście po metalowych drabinkach.
Wieczny uciekinier
Nim jednak poznała męża, a on został kapitanem
"Diany", było Mazowsze, gdzie oboje się urodzili. Potem w jego życiorysie była Szkoła Żeglugi Rzecznej w Warszawie, w której naukę przerwała wojna. Ochotnika Władysława Radziejewskiego Niemcy złapali
pod Puławami. Uciekł jednak z obozu jenieckiego i powrócił nad Wisłę. - W 1940 roku złapany w Warszawie trafił do niemieckiego bauera i... znów uciekł- opowiada historię męża p. Anna.
Młody Władek miał
chyba farta, bo do Powstania Warszawskiego pracował na wiślańskich holownikach. Ale dawał się porywać narodowym przesileniom i jak się zaczęło powstanie, wraz z kolegami spiął pięć statków i uciekł nimi w
odnogę Wisły. Niemcy szukali ich z samolotu, ale okupantom pomógł volksdeutsch, którego - jak się okazało - mieli na pokładzie. Zdradził, a ich wszystkich wywieźli do Gdańska. Tam nasz bohater pływał do
końca wojny.
Płynęli z frontem
Przyszli Rosjanie i znów go zabrali, na poniemieckie holowniki. Za posuwającym się frontem, dopłynęli nimi do Karsiborza opodal Świnoujścia. Dobry duch
czuwał nad Władysławem i jego druhami z pokładu: zdążyli tylko wysiąść na ląd, zacumować statek i jednostka wyleciała w powietrze, na minie - mówi po latach Anna.
Gdy go zwolnili ze służby, na krótko
powrócił do Gdańska. W końcu przyjechał do Szczecina. To były przecież Ziemie Odzyskane, dawali mieszkania, można było zaczynać od nowa.
Na towarowym "Sanie" woził zaopatrzenie ze Szczecina do
Świnoujścia. - W Świnoujściu było wtedy bardzo dużo Rosjan. Właściwie zajmowali całe śródmieście. Pod granicę przenieśli się dopiero potem - opowiada p. Anna.
Pamięta, że szczególnie dużo wozili tam
wódki i cukru. - Wtedy w Świnoujściu było wiele knajp. W każdej bramie stał ktoś z wędzonymi węgorzami. Po wojnie życie w tym mieście kwitło. Po kilku latach, gdy byłam tam ponownie, to wszystko zniknęło
- wspomina.
Konnym autobusem
Przyszła pora na "Dianę". Władysław Radziejewski-został jej kapitanem. Anna często pływała jako pasażerka. Jednostka odbijała od nabrzeża Wałów Chrobrego
i kursowała głównie do Międzyzdrojów. Bywały też rejsy do Świnoujścia. Ponieważ do pierwszego kurortu nie można było wpłynąć, bo nie miał (i nie ma) portu, "Diana" zawijała po drodze do Wicka.
-
Stamtąd pasażerowie jeździli do Międzyzdrojów autobusem zaprzężonym w dwa konie. Niektórzy szli pieszo, bo to było tylko 2,5 kilometra - przywołuje tamte chwile p. Anna.
Na "Dianie" przygrywał
czteroosobowy zespół muzyczny, a szczecinianka pamięta najważniejszą obok kapitana osobę - pana Kongreckiego, który m.in. zarządzał kuchnią. Potem na ul. Jagiellońskiej w Szczecinie prowadził bar
"Kaukaski". Był na statku kimś w rodzaju ochmistrza.
- Z braku innej możliwości stołowaliśmy się na "Dianie". Co serwowano? Wszystko, kotlet schabowy, kapustę, jakieś sałatki - wylicza.
Oczywiście koktajlu z krewetek wówczas nie serwowano, w statkowej kuchni potrafili tak przyrządzać, że wszystko smakowało.
Co zjedli, oddali Neptunowi
Na "Dianie" pływało wiele
wycieczek zakładowych, nad morze zmierzali też junacy ze Służby Polsce, a także sporo kolejarzy. Atrakcją był czas trwania rejsu - pięć, a czasem i więcej godzin.
Anna Radziejewska mile wspomina też
Czechów. - Jak tylko się pojawiali na pokładzie, robiło się bardzo wesoło. Śpiewali, zaraz zaprzyjaźniali się z załogą. Kiedyś nasi południowi sąsiedzi zażyczyli sobie wycieczki po morzu. Płaskodenna
"Diana" specjalnie na słoną wodę budowana nie była. Anna chciała wysiąść, bo była wtedy w ciąży. - Ale mąż powiedział, że jestem najbliższą osobą i nie wypada. Siedziałam więc wtedy w sali dancingowej
przy oknie. To kiwanie było straszne. Za oknem widać było głęboką przepaść i nic więcej. Przy mnie zemdlała jakaś pani. Salon był nie do poznania... (śmiech). Towarzystwo leżało pokotem. Tam były takie
filary, więc kto mógł, to się złapał. Z bufetu leciało szkło, a kobiety z kuchni musiały uciekać, żeby ich nie poparzyło, bo gary leciały - relacjonuje zamieszanie. "Apokalipsa" rozpoczęła się ledwie
wyszli na chwilę za główki falochronu. Gdy kapitan zapytał, czy chcą płynąć dalej, podniósł się jeden wielki jęk, żeby zawrócił.
A poza tym przez ten rok każda podróż statkiem to proza. - Ciągle
przychodzili pasażerowie, a to z pretensjami, bo jednemu za gorąco, a innemu za zimno. To znów ktoś narzekał na głośny śpiew, orkiestrę lub muzykę przez głośniki. W tym całym wycieczkowym zgiełku
kapitan miał dla siebie chwilę w saloniku i kajucie. - To było tu, pierwsze trzy okna - pokazuje na zdjęciu kapitanowa. - W kabinie była koja, pod nią szuflady z mapami. Ściana saloniku była na kominie,
więc panował gorąc nie do zniesienia i musiałam siedzieć na rufie. Tam było najfajniej; miałam fotelik, w którym czytałam książki.
Po roku rozstali się z "Dianą". Statek przejął pod dowództwo kpt.
Adam Włodarczyk. Władysław Radziejewski chciał pójść na kurs pilotów. Anna miała wkrótce urodzić. - Mąż chciał wychowywać swoje dzieci, a pływając na "Dianie" po prostu nie miałby takich możliwości,
bo w tej pracy dzień był podobny do dnia: wyjście statku - przyjście. Powracał czasem do Szczecina o pierwszej-drugiej w nocy. Spał na "Dianie", bo nie opłacało się jechać do domu, gdyż o dziewiątej
rozpoczynał się kolejny rejs. Zresztą podobnie było na "Sanie". Z takim życiem nic nie można było załatwić.
W 1950 roku ukończył kurs pilotażu i pracował jako portowy pilot do 1964 roku, gdy w
wypadku los nieoczekiwanie przerwał jego życie. Pozostały dokumenty, fotografie i książka -"Poradnik Służba Pokładowa na Statku Rzecznym".
---------------------------
"Diana" to były
"Preussen". Parowiec zbudowano w 1911 roku w niemieckiej stoczni Wesermunde-Gestermunde Podczas wojny "Preussen" służył w Pilawie za mieszkanie dla 5. flotylli ochrony portu, a potem załóg U-
Bootów. Potem zatopiony wrak trzeba było wydobyć. W 1948 roku, po remoncie w Stoczni Północnej, już jako "Diana" jednostka weszła do żeglugi. Początkowo mogła przewozić tysiąc pasażerów. W latach
późniejszych-dozwoloną ich liczbę na pokładzie zmniejszono do 700, a następnie do 503 osób. Statek miał prawie 49 metrów długości i 376 BRT pojemności. Dwie śruby napędzały dwa dwucylindrowe silniki
parowe o łącznej mocy 240 KM. Diana mogła maksymalnie rozwinąć 7,5 węzła, czyli prawie 14 km na godzinę. Po sezonie żeglugowym parowiec "Diana" cumował u podnóża Wałów Chrobrego, gdzie stawał się
modnym wówczas lokalem dancingowym. W 1961 roku statek stracił klasę PRS i został przeholowany najpierw do Lubiewa, później zaś morzem i Wisłą na Zalew Zegrzyński w rejon Warszawy. Przez wiele lat był
wykorzystywany jako restauracja kategorii "S". Potem został zdegradowany do roli hotelu robotniczego. Obecnie jest już chyba wrakiem.