- Po urodzeniu miałem czarne podniebienie. Przez dwa tygodnie byłem też ślepy jak każdy Kaszub - żartuje w pokoju
pełnym figurek, masek i innych egzotycznych gadżetów. - Dwa tygodnie po przyjściu na świat Kaszub zawsze jest ślepy. Dopiero później przejrzy na oczy, ale wtedy przejrzy każdego na wylot. Tak mówi
anegdota - uspokaja.
Nasz Kaszub, kapitan żeglugi wielkiej Wiktor Czapp urodził się w Gdyni, więc z dotarciem nad morze problemów nie miał. Na redzie gdyńskiego portu ujrzał "Dar Pomorza".
-
Coraz bardziej widziałem się w gronie jego załogi - powiada. I chyba mówi prawdę, bo dziś ściany jego domku na Gumieńcach są "wytapetowane" obrazkami i fotami legendarnego żaglowca.
Po wojnie, za
pośrednictwem Ligi Morskiej i Rzecznej, trafił do Państwowego Centrum Wychowania Morskiego w Gdyni (popularnie - szkoła jungów) i wraz ze 180 adeptami został zaokrętowany na "Beniowskim".
-
Ciekawostką jest to, że "Beniowskiego", pod nazwą "Keiser", zbudowano przed wojną w szczecińskiej stoczni Wulkan. Na owe czasy był jednym z najnowocześniejszych, turbinowcem. Po wojnie początkowo
kursował między Gdynią a Szczecinem, jako statek pasażerski. Okazało się jednak, że jest potwornie paliwożerny.
Pierwszy rejs na "Darze" odbyli po Bałtyku. Gdy wrócili, czekała na nich ekipa
filmowa. Zaprezentowali swoje umiejętności w filmie "Załoga". Później znaleźli się w Szczecinie, gdzie przy al. Piastów działała Państwowa Szkoła Morska z dyrektorem Konstantym Maciejewiczem. I znów
popłynął "Darem", tym razem ze Szczecina na Atlantyk, Morze Śródziemne i Czarne.
W Szczecinie osiadł na stałe, jako jedyny z kaszubskiej rodziny. - Mawialiśmy potem o sobie, że my jesteśmy z West
Pointu - żartuje.
Liberciakowe klimaty
Potem był nakaz pracy i PŻM, gdzie zaczął od młodszego marynarza.
- Najfajniejsze były łiberciaki - wspomina.
Pod tą nazwą kryją się
frachtowce typu "Liberty", budowane przez Amerykanów na potrzeby wojennych transportów. Wiele z tych prostych parowców po wojnie zakupiła Polska w ramach programu antyczarterowego. Nasz bohater pływał
na "Hucie Będzin".
- Odbierałem tę jednostkę w Manchesterze będąc II oficerem. Kapitanem był słynny Eugeniusz Wasilewski, niesamowity gawędziarz - wspomina.
Po krótkich rejsach trafił im się
dłuższy, z węglem do Buenos Aires. A że statek nie miał klimatyzacji, gorąc tropiku sprawiał, że właściwie wszyscy spali na pokładzie. - Przedtem jednak siadaliśmy na pokładzie spacerowym, a Wasilewski
"nawijał". Po latach ów kapitan napisał książkę, w której spisał opowieści z pokładu.
Gdy kpt. Czapp pracował na lądzie jako. zastępca głównego nawigatora PŻM, kasował te liberciaki. Trafiła mu się
kasacja "Huty Będzin". Jednostka poszła na magazyn pływający do gdyńskiego portu.
- Jak wygaszono kotły, zgasło światło i zrobiło się zimno, to łza się w oku zakręciła jakby umierał ktoś bliski -
opowiada ze wzruszeniem.
Po pamiątki, gdy awaria
Potem były m.in. "Wiślica" i "Szczawnica", statki zbudowane specjalnie dla polsko-enerdowskiej linii Uniafrica. Drugi z
frachtowców, a także "Jan Ziżka", miały prototypowe silniki made in Poland. Ich "zaletą" były częste usterki, a więc i bardzo długie postoje w portach w oczekiwaniu na fachowców z Cegielskiego.
Był więc czas na zwiedzanie. Frachtowce Uniafriki zawijały do portów Europy Zachodniej i Afryki.
- Najprzyjemniejszy był Harkut Agent tam był bardzo miły i pożyczał samochodzik. Jeździliśmy nim prawie
100 km w głąb lądu do wiosek, gdzie tubylcy wyrabiali najrozmaitsze pamiątki, maski itp. W handlu wymiennym bardzo chodliwe było przede wszystkim mydło, landrynki w puszkach no i najrozmaitsze ciuchy, w
tym drelichy i koszule flanelowe - wylicza.
Dziś w gabinecie kapitana, na jednej z półek, stoi mnóstwo "drobnych rzeczy" z Japonii, Indii, Chin.
- Te pamiątki przywiozłem będąc już na
kontraktach u armatora zagranicznego. Są malutkie, bo zawsze wracało się samolotem, więc byliśmy ograniczeni wagą bagażu. Natomiast z Afryki przywoziło się duże, hebanowe rzeczy. Oczywiście miałem ich o
wiele więcej, ale porozdawałem i znajomym, i rodzinie - tłumaczy.
W jednej z gablot wiszą okolicznościowe medale związane z morzem. - A tu jest siekierka, którą zwodowałem prom "Georg Ots", gdy
byłem kapitanem portu - wyjaśnia. Ten prom dla ZSRR zbudowali w Stoczni Szczecińskiej im. A Warskiego. Wtedy za pasem była olimpiada w Moskwie. Zadzwonili po niego, bo kapitan bazy zdawczej był chory, czy
też na urlopie.
Hymn wśród tajfunów
Lata pływania musiały w końcu sprowokować Neptuna.
- Wtedy byłem I oficerem u Oldendorfa, armatora niemieckiego. Dostaliśmy się w tajfun -
rozpoczyna swoją kolejną opowieść. Tajfun to azjatycka odmiana karaibskich huraganów, takich jak "Katrin". - Byliśmy przy brzegach Japonii, gdy niewinnie się zaczynało. Tam jest taki urząd, który
wyznacza miejsca kotwiczenia, gdy w porcie nie ma miejsca albo wysyła statki dalej w morze. My dostaliśmy pozycję między dwiema wyspami. Zgromadziło się tam zresztą kilkanaście innych jednostek..
Oni
stali na dwóch kotwicach z maszyną pracującą całą naprzód "w cholernie ulewnym deszczu". Manewrowali pod falę i wiatr, bo inaczej zerwałyby się kotwiczne łańcuchy. Przetrwali. Mimo podobnych
zabezpieczeń trzy statki z tego towarzystwa wyrzuciło na ląd.
- Jakby mi ktoś to opowiadał, to mimo że się trochę znam na tych siłach przyrody, nie uwierzyłbym, że wiatr może tak silnie wiać - mówi.
W nagrodę bardzo miło witał go Hamburg.
- Przed tamtejszym portem, nad samym kanałem, byłą taka restauracja, i gdy statek się zbliżał, jakiś głos witał przez głośniki w języku ojczystym załogi lub
po niemiecku - albo w obu.
Głos zapraszał do lokalu, a na domiar grano hymn narodowy państwa bandery, którą nosił statek. Dziś nie potrafię powiedzieć, czy tak jest nadal, ale na pewno taśma z
Mazurkiem Dąbrowskiego leży zakurzona, morskim kurzem, na półce, bo już dawno nie była grana. Nie była, bo prawie wszystkie polskie statki pływają już pod obcymi banderami - kończy kapitan Wiktor Czapp.