Pracowite życie spędził wśród okrętowych silników i agregatów. Na wodolocie został ranny, gdy w sterówce pojawił się
desperat nitrogliceryną.
Adam Tymczyszyn swą drogę na morze rozpoczął jeszcze na Kresach - w warsztacie elektrotechnicznym we Lwowie. Wspomnienia z tamtych lat pracy przeplatają się ze wspomnieniami
wojennymi, które do dziś budzą w nim nieskrywane emocje. Dwukrotnie "wyzwalali" go tam Rosjanie. Pamięta dobrze, gdy za posiadanie aparatu fotograficznego chcieli rozstrzelać ojca. Pamięta rewizje i
dom, który utraciła na Kresach jego rodzina.
Po zapachu do statków
W kwietniu 1946 r. repatriant Adam Tymczyszyn przekroczył nową polską granicę i dotarł do Wrocławia. Jego brat był już
wtedy w Szczecinie: "Przyjeżdżajcie, mam mieszkanie na Parkowej" - pisał do rodziny.
W "nadmorskim" Szczecinie skłonność pana Adama do maszyn miała się przerodzić w profesję. Ale najpierw
trzeba było trafić w odpowiednie miejsce.
- Szliśmy piechotą przez stare miasto. Kupa gruzów i wydeptana ścieżka. A tu nagle rzeka, jakiej nie widziałem. Ta woda na mnie podziałała. Poczułem zapach
portu - wspomina.
Podczas kolejnej wędrówki po zgliszczach poczuł zapach wędzonych węgorzy, który zawiódł go na dworzec morski, zarządzany jeszcze przez Rosjan. Wielki napis informował: "Postoronnym
licom wchód wosproszczen". Sowieci eksploatowali dwa parowe stateczki pasażerskie.
- Chciałbym pracować w porcie - poprosił Adam. - Mam znajomego w Biurze Odbudowy Portów - odrzekł brat Zbyszek.
Na początek motorówka
W barakach biura przy ul. Świerczewskiego spytali, czy zna się na motorach. Wpisali mu... "motorniczy", bo nie wiedzieli, że powinno być "motorzysta".
Zadebiutował przy remoncie motorówki. Potem awansował w papierach na stanowisko stermotorzysty. Zbliżał się 1947 rok, gdy Biuro Odbudowy Portów zreorganizowano.
- Tabor pływający przeszedł do
Przedsiębiorstwa Robót Czerpalnych i Podwodnych, a administracja do Urzędu Morskiego...
W 1949 r. przyszła pora na wojsko. Odsłużył je w pancerniakach. Powrócił do PRCiP, ale ciągnęło go na morze.
Okazja trafiła się w usteckim "Korabiu", gdzie potrzebowali motorzystów.
Pan Adam wspomina, że kapitan jego kutra stosował nawigację ze słońca i zdarzyło się, że zamiast do Ustki trafił
kilkadziesiąt kilometrów dalej. Trzeba było wylewać wiadrami wodę, bo łajba była do niczego.
- Miałem tego dość. W kadrach poprosiłem o zwolnienie, a oni do mnie, że obecnie realizują plan
6-letni
i nie jest to możliwe. Wypłakałem i wypuścili - wspomina dalej.
Nowe życie mechanika rozpoczął w szczecińskiej białej flocie od "Elżuni". Potem były inne, w tym "Telimena". Parowa.
- Z parą
nie miałem do czynienia. Wyrobiłem więc stosowny dyplom mechanika.
W zastępstwie wypływał też do Skandynawii na dwóch niewielkich kabotażowcach "Florze" i "Emilce".
- W zastępstwie -
podkreśla - gdyż za granicę mogli pływać tylko zaufani, najlepiej partyjni. Inni, według władz, mogliby zwiać. Głupio to wszystko było urządzone.
Na "Komecie" do kraju
Po kilku latach
Żegluga Szczecińska zaczęła budować statki z serii "Lilia Weneda". Nasz rozmówca dostał pod opiekę "Ellenai". W 1967 r. rozpoczęła się dostawa do Polski radzieckich wodolotów. Najpierw była
"Kometa 1". Tymczyszyn miał już wtedy ukończony wydział mechaniczny w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni. Dojeżdżał na studia pociągiem przez 5 lat.
- Po tę "Kometę" pojechaliśmy do Soczi. Nie
mogłem spać z wrażenia.
Kiedy Rosjanie dopuścili szczecinian do wodolotu, na rufie stał gąsior z winem. Chcieli ich upić?!
- O nie kochany, uważaj, bo możesz się "pośliznąć" - powiedziałem
sobie. - Wszystko będziesz podpisywał i sprzedadzą ci kota w worku. W efekcie wyłapałem 28 usterek - wspomina pan Adam.
"W czorty z takim mechanikom" - denerwowali się gospodarze, gdy nie chciał
podpisać protokołu odbioru, nim nie zostaną dokonane poprawki. Tymczyszyn postawił się nawet szefowi polskiej ekipy. W czasach, gdy Polską Ludową sterowała partia, było to ryzykowne. Dyrektor wziął jednak
odbiór na siebie. Z rosyjską załogą "Kometa" przepłynęła rzekami z Morza Czarnego na Bałtyk. Polacy wrócili samolotem, by w umówiony dzień zjawić się po wodolot w Leningradzie.
- Patrzę, a Ruski
wali młotem w śrubę, aż trzeszczy. Skrzywiona była z powodu wejścia na mieliznę. Zdenerwowałem się, bo przecież mechanizm trzeba zdemontować, pomierzyć, wyważyć. W końcu Rosjanie statek "naprawili".
Do Szczecina jednostkę sprowadził kpt. Zbigniew Kurc. Tymczyszyn nadzorował maszynę. Już po paru dniach eksploatacji w kraju popękały wsporniki podtrzymujące wał wodolotu. Słusznie ostrzegał.
Masakra w kabinie
Był chyba wrzesień 1971 roku. Z 17 pasażerami lecieli "Kometą,, ze Szczecina. Dowodził kpt. Lucjan Jachymek. Tymczyszyn siedział obok niego na swoim stanowisku.
- Nagle
widzę, jak ktoś wchodzi, choć wstęp był wzbroniony. Coś tam chciał powiedzieć i jak nie odwali! Mężczyzna miał na brzuchu nitroglicerynę. Jak walnęło, wszyscy pokładli się pokotem. Straciłem przytomność -
wspomina.
Nieprzytomny był ze dwie minuty. Gdy się ocknął, ujrzał zbryzganą krwią kabinę, czyjeś nogi, ręce... Złapał ryczagi (rękojeści dźwigni) i na wysokości świnoujskiej Odry zastopował siłownię.
- Tak jakoś cicho... - pomyślałem sobie wtedy. - Cholera jasna, nikt nic nie mówi. Tymczasem ja miałem popękane bębenki.
Kapitana Jachymka przenieśli na skrzydło wodolotu. Tymczyszyn próbował
ratować mężczyznę, który wtargnął do kabiny. W pobliżu pojawił się holownik.
- Mamy zabitych i rannych, proszę powiadomić kapitanat i milicję! - poprosił.
Wkrótce statek ratowniczy wziął "Kometę
" na hol. Na kei czekały już karetki. Za panem Adamem do szpitala przyjechali operacyjni z milicji. - Ja taki nieprzytomny leżę, a oni przepytują. Podejrzewali mnie pewnie.
Kapitan wodolotu przez
dłuższy czas dochodził do zdrowia. Tak skończyła się próba uprowadzenia statku do Szwecji.
Złota rączka
Adam Tymczyszyn na niejednym statku potrafił naprawić nienaprawialne... Gdy jako
"wypożyczony" mechanik krótko pracował w PŻM na masowcu "Dunajec", w ciągu trzech miesięcy doprowadził do porządku agregat, który się wcześniej rozleciał. (Później przeszedł do PŻM jako IV mechanik
na "Kopalni Siemianowice"). Na "Uniwersytecie Jagiellońskim", gdzie był II mechanikiem, zrobił sygnalizację alarmową w zbiornikach z paliwem. Musiał, bo wcześniej masowiec zatrzymał się "w
krzakach". Zabrakło paliwa.
Z siłowniami masowców PŻM nasz bohater "wojował" do emerytury. Miał już wtedy dyplom starszego mechanika statków handlowych. Na zasłużony odpoczynek przeszedł w 1989
r., gdy w Polsce do lamusa odchodziła epoka, w której przeżył najpracowitsze swoje lata.