Co konstruktor okrętów robi na emeryturze? Nie nudzi się, nie kwęka, że "za moich czasów, to ho, ho...", tylko
- jak dr inż. Wojciech Piskorz-Nałęcki - rozmyśla o czasach Noego, grzebie w największych bibliotekach europejskich i pisze książkę, która jest po trzykroć sensacją, choć jeszcze nie ukazała się drukiem.
Całkiem współczesny inżynier, konstruktor w każdym calu, urodzony 75 lat temu w Warszawie, z życiorysu zawodowego pierwszy wśród pierwszych zasłużonych dla Szczecina. Laureat Nagrody Państwowej II
stopnia. Główny konstruktor w Stoczni Szczecińskiej, przez 29 lat, od 1956 r. poczynając, dał temu miastu w wianie intelektualnym sześć projektów typów statków, opisanych za swe walory w światowej prasie
shippingowej. A wśród nich - chemikaliowce, te pierwsze sprzed 30 lat, przy których ze zdumieniem wtedy pisano, że arkusz polerowanej blachy stalowej na ich wnętrze kosztuje tyle co volkswagen, a
montażystom na pochylni kazano po tych blachach chodzić w wojłokowych kapciach, by nie porysowali powierzchni. To była rewolucja w głowach nie tylko konstruktorów, ale przewrót w wyobraźni stoczniowców o
skali postępu w produkcji statków.
Aż pięć typów w całej sporej serii statków Nałęckiego, przyniosło Szczecinowi wielkie bogactwo, bo na zamówienie naszego armatora, PŻM, z jej ówczesnym wizjonerem
dyr. Ryszardem Kargerem - stocznia wybudowała 36 w pełni wyposażonych kadłubów. Poza tymi seriami - szereg innych konstrukcji okrętowych tego inżyniera. I jego konstrukcję srebrną - trzymającą Trzy Orły
na Jasnych Błoniach.
To było tak dawno i mało kto dzisiaj pamięta w naszym mieście, że wtedy załoga stoczni liczyła 12 tysięcy ludzi i przy całej ówczesnej niskiej, licząc do czołówki świata i Europy,
wydajności pracy - było przy zamówieniach co robić. Pracy było aż nadto, zamówień też. Jak zawsze, w stoczni brakowało spawaczy, wyrzekano na normy pracy i niskie stawki, a zawiłości ekonomiki niedoborów
były dla ludzi nie do pojęcia. W swoim czasie wyszli ze stoczni. I tak to się zaczęło...
Gdy do stoczni zapukała transformacja, ludzie szli na bruk, ale nasz konstruktor został menedżerem. Prowadził
dwie firmy, dając pracę stoczniowcom w Szczecinie na wynajętych pochylniach. A na "saksach" w Stralsundzie i w Turcji budował części kadłubów i całe statki.
Piskorza-Nałęckiego nęciła od
dzieciństwa kariera budowniczego obiektów pływających, istota ich niezatapialności, kształty i sposób konstruowania czegoś, co w tzw. normalnych warunkach idzie od razu na dno. Ukończył gdańskie Liceum
Budowy Okrętów (w 1950 r.), ale tam nie znalazł odpowiedzi. Pojechał na studia do Odessy, gdzie w Instytucie Inżynierów Floty Morskiej ukończył Wydział Budowy Okrętów. Tu jego wiedza o tym, co i kiedy
jest zatapianie lub nie, bardzo się poszerzyła i stała się jednocześnie pasją życia. Po latach jako profesor kontraktowy w Politechnice Szczecińskiej wykładał i prowadził badania z dziedziny
niezatapialności i sprawności napędowej statków. W Odessie rozwinął swe horyzonty o oceanografię, wiedzę o dynamice prądów morskich, zjawisku fal morskich, tsunami i warunkach rodzenia się potopów
morskich. Po latach odrębnych nad tym studiów przekonał się, że potopów - w rozumieniu tego ze Starego Testamentu - było wiele, a ich mechanika i konsekwencje zasługują na zbadanie i... opisanie.
Najbardziej rozwijające stały się tam dla niego nieobowiązkowe studia matematyczne z nieprzeciętnej miary profesorami. Mówią pasjonaci, że matematyka jest mową bogów, nie ulega koniunkturalnym zmianom i
potrafi każdą postawioną tezę sprawdzić, czy jest prawdziwa. Poszerza wyobraźnię nie tylko konstruktora, ale i jak widać kształtuje wyobraźnię niezawodowego historyka dziejów cywilizacji.
W owej pasji
naukowej nęcił młodego konstruktora temat Arki Noego - pierwszego w historii dziejów obiektu pływającego w warunkach potopu, czyli katastrofy. Inżynier jest wyrozumiały wobec wyobraźni malarzy różnych
epok, którzy potop przedstawiają jako znienacka pojawiającą się falę o gigantycznych rozmiarach, budzącą wśród ludzi zrozumiałe przerażenie. A ta fala to tsunami (o których też szeroko pisze), zaś potop
bezgłośnie podnosi szybko wodę i pokrywa głębinami otaczający świat, nieznajdujący dla siebie już żadnego ratunku. Chyba, że Arka Noego...
Skąd się biorą potopy i skąd pojawiła się Arka Noego? Jeżeli
rzeczywiście istniała, to jak była skonstruowana, z jakich materiałów i co powodowało jej niezatapialność? Jeżeli nie od Boga, to skąd Noe wiedział, że nadejdzie potop, już kolejny, i jak obliczył, że
zdąży z budową solidnego transportowca pasażersko-hodowlano-towarowego? To był temat przemyśleń i studiów przez dziesiątki lat.
Gdy w 1997 r. inżynier przeszedł formalnie na emeryturę, z całą energią
zabrał się do bogatej literatury zarówno religijnej, jak i historycznej, geograficzno-geologicznej, technicznej, pism z dziejów ludzkiej wynalazczości, postępu technicznego i technologicznego. I po kilku
latach, siedząc przeważnie w Szczecinie, po przeczytaniu zasobów słynnej biblioteki londyńskiej i podobnych europejskich, po prześledzeniu bieżących w tej materii doniesień naukowych - zebrał się na
odwagę napisania książki. Ale zanim ją zaczął pisać, stworzył matematyczny model Arki Noego - i ten eksperyment przekonał go, że Arka mogła powstać, pływać i wypełnić swą funkcję, o której pisze Stary
Testament oraz starsze od niego przekazy, np. epos o Gilgameszu i inne.
Pisze Piskorz-Nałęcki we wstępie do książki: "Potop jest największą dotychczas niewyjaśnioną tajemnicą przeszłości... Wszelkie
opowieści o potopach są nadal traktowane przez naukę jako mity albo baśnie niemające oparcia w faktach lub jako przypowieści o charakterze religijnym... Odtrącona przez naukę tematyka stała się obiektem
zainteresowania amatorów, poszukujących sensacji publicystów. Opowieść o potopie odgrywa w niektórych religiach znaczącą rolę - stąd wielu naukowców nie podejmuje prac, chcąc umknąć dyskusji
światopoglądowych. Niedawno jednak pojawiła się publikacja autorstwa Edith i Alexandra Tollmanów "A jednak był potop, od mitu do historycznej prawdy". Przedstawili oni potop jako rezultat działania
sił zewnętrznych - upadku na ziemię siedmiu obiektów kosmicznych, co nastąpiło według ich opinii 7500 lat p.n.e." W tej książce Jerzy Wojciech Piskorz-Nałęcki udowadnia, że taka hipoteza i szereg innych
- w różnych publikacjach różnych autorów - przeczy prawom fizyki rządzącym ruchem mas wodnych. Co więc było przyczyną potopów? Nie będę Czytelnikom odbierał przyjemności lektury i nie streszczę zawartości
tej publikacji, nie będę także opowiadał "kto zabił", czyli jaka jest pointa książki konstruktora. Konstruktora, którego, nie ukrywam, podziwiam, bo w słusznym wieku za tworzywo swej pracy wziął nie
tylko fakty naukowo sprawdzone, ale nade wszystko słowo -jako narzędzie dotarcia do wyobraźni Czytelnika, aby mu przedstawić swój punkt widzenia, tym razem nierozrysowany na arkuszach projektowych. Moim
zdaniem, ta konstrukcja też mu się udała.
Autor, jak to dzisiaj na porządku dziennym, sam pokonał kłopot w dotarciu do kompetentnego wydawnictwa, sam jeszcze zmaga się z różnymi projekcjami tytułu. Gdy
książka trafi do księgarń, przypomnę Czytelnikom o czym jest.