W POLSKIEJ Żegludze Morskiej chcą zarejestrować spółkę, która wzięłaby udział w
prywatyzacji z udziałem pracowników i kierownictwa tego państwowego przedsiębiorstwa. Czy w podobnych sytuacjach załoga ma do tego prawo? Na ten temat dyskutują: Longin Komołowski, były wicepremier w
rządzie Jerzego Buzka oraz ekonomiści prof. Stanisław Flejterski, kierownik Katedry Ekonomii Porównawczej Uniwersytetu Szczecińskiego i prof. Leonard Rozenberg, kierownik Katedry Organizacji i Zarządzania
Wydziału Informatyki Politechniki Szczecińskiej.
Prawo do uwłaszczenia na państwowym?
Stanisław Flejterski: Jesteśmy zgodni, że firmy powinny być prywatyzowane, aby było wiadomo, kto naprawdę jest
właścicielem. Jednak prywatyzacja ma różne twarze. Piękną historię ma np. akcjonariat pracowniczy ESOP. To szlachetna idea powstała w USA, która liczy sobie około pół wieku. Mam jednak wątpliwości, czy
pracownicy i menedżment mają prawo uwłaszczyć się na państwowym. Pytam bowiem: dlaczego np. księgowa z uniwersytetu nigdy zapewne nie zostanie właścicielką tej uczelni, a księgowa z PŻM-u może nią będzie?
Obserwowałem różne prywatyzacje pracownicze. Pytanie, czy to jest uprawnione ekonomicznie i społecznie. Z żalem odpowiadam, że nie. Obawiam się, że od mieszania w szklance herbata nie stanie się
słodsza, bo nie przybędzie od tego kapitału. Prywatyzacja jest środkiem, a nie celem samym w sobie.
Longin Komołowski: Moim zdaniem, prawo do prywatyzacji pracowniczej załogi firm na pewno mają.
Debata, jak to należy zrobić, rozpoczęła się jeszcze na początku lat 90. Spieraliśmy się wtedy o model uwłaszczenia się na majątku państwowym. Przyznaję jednak, że boję się jednoznacznego stwierdzenia,
czy jestem za, czy przeciw. Polak pracownik musi w jakiś sposób partycypować w procesie prywatyzacji. Ostatecznie przypomnę został przed laty wybrany model, w którym 15 procent akcji dostaje załoga.
Jeśli chodzi o prywatyzację pracowniczą, to rzeczywiście nie bardzo zdała ona egzamin na świecie. Po podjęciu takiego kroku były okresy, że następowała poprawa sytuacji gospodarczej firmy. Jednak w
dłuższym czasie nie zdawało to raczej egzaminu. Zresztą i u nas, na przykład w papierni w Kwidzynie, pracownicy nie chcieli być zbyt długo beneficjentami z tytułu ewentualnej poprawy sytuacji w firmie i
korzystania z dywidendy, tylko pozbywali się akcji. Są jednak i przykłady pozytywne choćby odlewnia przy Hucie Sendzimira, która wybiła się na własność pracowniczą i z tego, co wiem, dziś daje sobie
znakomicie radę.
Leonard Rozenberg: Według mnie celem prywatyzacji powinno być zwiększenie potencjału firmy i jej wartości.
Mieszamy trochę dwa różne problemy: prywatyzację z nieodpłatnym
przekazaniem 15 procent akcji pracownikom i prywatyzację pracowniczą, która była naprawdę czym innym. Prywatyzacja pracownicza była pomysłem podobnym do socjalizmu utopijnego choć sympatycznym. Chodziło o
to, żeby na jakichś zasadach pracownicy mogli przejąć swoją firmę, i tak się w wielu z nich stało. Chodziło też o to, aby przejęcie odbyło się nie za darmo, lecz za godziwą cenę, bo majątku oddanego za
darmo nie traktuje się poważnie. A tak jest przecież w przypadku darmowego przekazania 15 procent akcji. Dobrym przykładem prywatyzacji pracowniczej jest Węglobud. Kupili, zapłacili i dają sobie radę.
Wolę więc dołożyć pracownikom pieniądze, żeby sobie kupili akcje np. PŻM-u na giełdzie, niż dawać je za darmo.
Czy dobre firmy np. armatorskie pozostawiać państwowe?
S. Flejterski: To byłoby trudno
uzasadnić. Jest parę sektorów, np. obronny, które należy pozostawić w gestii państwa. Ale czym uzasadnić, że sektor żeglugowy nie jest po prostu zwykłym biznesem, skoro potraktowaliśmy tak np. banki? W
makroskali naprawdę nie widzę twardych argumentów za tym, że shipping jest czymś tak wyjątkowym, więc trzeba, aby przedsiębiorstwo armatorskie należało do państwa.
L. Rozenberg: PŻM od dawna działa na
rynku światowym. Tam wygrywa, bo właściwie pozostaje jedynym dużym polskim armatorem. Myślę jednak, że nie powinna pozostać przedsiębiorstwem państwowym (PP). Przypomnę, że ustawę o PP pisano na początku
lat 80. i niestety, jest ona pewnego rodzaju ślepą uliczką. Tymczasem podmiot państwowy miał być tylko etapem przejściowym do komercjalizacji i w końcu prywatyzacji.
L. Komołowski: Podczas pisania tej
ustawy takiej myśli jeszcze nie było. Dyskusja na ten temat bardziej zaczęła się w okresie transformacji, ok. 1989 r. Są jednak przykłady, że państwowe również dobrze funkcjonuje. Boję się więc
radykalnych stwierdzeń na nie. Choć z drugiej strony, rynki są cykliczne panuje hossa lub bessa. W pewnym momencie taki zakład może potrzebować państwowego wsparcia. Może być ono utrudnione w czasach, gdy
Unia Europejska zaczyna oceniać, uwarunkowywać i reglamentować pomoc publiczną. Dyskutujemy tutaj, mając w tle PŻM, więc każdy z nas nieco się powściąga, bo problem jest lokalny i lokalnie będzie
oceniany, np. przez pracowników tej firmy. Trzeba jednak szukać rozwiązania, w jaki sposób załogi takich przedsiębiorstw miałyby partycypować, gdyby doszło do prywatyzacji. Nie może to być jednak na
zasadzie: nam się wszystko należy, bo tu pracujemy.
L. Rozenberg: Tak naprawdę Ustawa o przedsiębiorstwie państwowym idzie w kierunku swoistego akcjonariatu pracowniczego. Proszę zauważyć, że takie
przedsiębiorstwo ma pewne organa, jak rada pracownicza, które mają duże możliwości decyzyjne.
S. Flejterski: Powiedzmy sobie jasno za duże.
L. Komołowski: To zakład we władaniu załogi.
Komercjalizacja dobrym rozwiązaniem?
L. Komołowski: Jeżeli dalej nic nie miałoby się dziać przez lata, to takie przekształcenie w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa nie ma sensu. Dalej bowiem w
firmie działoby się to samo, z tą różnicą, że podlegałaby ona pod kodeks handlowy.
L. Rozenberg: To, co stanie się z firmą po komercjalizacji, zależy tak naprawdę od ludzi. Podaje się przykład
Transoceanu, który przez kilka lat był skomercjalizowany i w końcu upadł. A ja dam przykład Morskiej Stoczni Remontowej w Świnoujściu, która jest spółką Skarbu Państwa od 1992 r. i jest to dobra firma.
Kolejny przykład to Stocznia Remontowa Gryfia, skomercjalizowana od 1996 r. Żadnemu z zarządów nie udało się nic w nich zepsuć.
S. Flejterski: Jestem za komercjalizacją pod warunkiem, że jest ona
etapem przejściowym do docelowego modelu prywatyzacji. Ale nie ciągnie się przez kilkanaście czy kilkadziesiąt lat.
L. Komołowski: Nikt nie odpowie na pytanie, ile taki okres powinien trwać.
L.
Rozenberg: W przypadku stoczni powstaje pewien problem. Choć obecnie rynek remontów statków jest sprzyjający, to obawiam się, że z powodu stosunkowo wysokiej wartości tych firm trudno byłoby dziś znaleźć
rodzimy kapitał, aby je sprywatyzować.
L. Komołowski: Dotyczy to również PŻM. Znajdźmy kapitał rzędu miliarda dolarów. Teraz jest dobra koniunktura na rynku żeglugowym, więc dobry to czas do działań
porządkujących w firmie. Natomiast komercjalizacja to hasło ministerstwa: "skomercjalizujmy, choć dalej nie mamy pomysłu". Takie podejście resortu bierze się głównie z tego, co w PŻM zrealizowano
(mimo sprzeciwu resortu, kierownictwo firmy sprzedało tam jedną akcję, przez co państwo straciło kontrolę nad majątkiem red.). "Jak skomercjalizujemy, to nie dopuścimy więcej do podobnych przypadków"
zdaje się mówić ministerstwo.
Z drugiej strony wiele przykładów w Polsce pokazuje, że nadzór MSP nad firmami skomercjalizowanymi nie do końca jest sprawny.
Czy PŻM pozostanie w regionie?
L.
Komołowski: Według mnie nie pojawi się w regionie kapitał, który byłby w stanie kupić PŻM.
L. Rozenberg: Może i by się pojawił, ale nie wierzę w to, żeby jakikolwiek polityk obojętnie z której strony
podpisał się pod decyzją o prywatyzacji takiego przedsiębiorstwa. Zwłaszcza po protestach załogi, debatach w sejmowych komisjach, doświadczeniach z prywatyzacją bankowości czy ubezpieczeń. Tamte decyzje
są dziś krytykowane ze wszystkich stron. Ale oczywiście cuda się zdarzają.
L. Komołowski: W obecnym klimacie, gdy działają komisje śledcze, to ma pan rację. Zresztą resort nie przedstawia pomysłu: co
po komercjalizacji PŻM. Inwestora raczej nie ma, bo gdyby był, to pojawiłby się wśród załogi, przedstawił propozycję, również co do pakietu socjalnego.
L. Rozenberg: Nikt chyba nie wierzy w
prywatyzację PŻM w dającej się przewidzieć perspektywie. Nie wiadomo zresztą, jaki miałby być jej cel.
L. Komołowski: Podczas dekoniunktury na rynku i problemów, jakie przeżywała PŻM, pan Brzezicki
dokonywał działań przy wsparciu wielu środowisk i osób. Jednak zła koniunktura znów może przyjść i trwać przez dłuższy czas, więc nie wierzę, aby szczeciński armator był aż takim kąskiem dla inwestora.
L. Rozenberg: Podejrzewam, że problem z PŻM jest trudniejszy. Mimo działań P. Brzezickiego ta firma jest mimo wszystko mało elastyczna kosztowo. Jak przyjdzie bessa, to mogą zdarzyć się różne rzeczy.
Jeżeli natomiast będzie elastyczna nie będzie źle.
S. Flejterski: Rozmawiamy o dylemacie, jak zachować lokalną firmę. Patrzę na to z umiarkowanym pesymizmem, bo procesy globalizacji dotyczą również
tego miejsca w Europie. Myślę, że za kilka lat może się okazać, iż nie utrzymaliśmy statusu PŻM i firma ta nie będzie już związana z regionem. Tymczasem przedsiębiorstwo to jest bardzo ważne i trzeba się
zastanowić, co zrobić, by "zjeść ciastko i mieć ciastko", czyli żeby Polska Żegluga Morska nadal była prężnym podmiotem związanym z regionem. W liczącej ok. 3000 osób załodze ok. 1600 z nich jest
związanych ze Szczecinem i województwem. W przypadku utraty przez nie pracy bezrobocie znacząco by wzrosło.
L. Rozenberg: Upadłość stoczni pokazała, co może uczynić wyłączenie dużej firmy na
szczecińskim rynku. PŻM jest jednym z liderów, w cieniu którego działają małe i średnie przedsiębiorstwa. Jeżeli "wytniemy" z krajobrazu rynku pracy PŻM, Police, Dolną Odrę, port czy stocznię, to
pytam co tu zostanie?
To nie jest tak, że regionalne olbrzymy mają zagwarantowany byt w nieskończoność. Na przykład stocznie nie wytrzymają zagranicznej konkurencji bez zadaszenia pochylni. Muszą to
zrobić choćby po to, aby zwiększyć produktywność. Mają na to 10-15 lat. Jak uwolniony zostanie rynek energetyczny, to nie wiem, czy np. poradzi sobie Elektrownia Dolna Odra, która ma sztywne i duże
koszty.
Pora, aby ten region przestał marnować czas.