Rozmowa z kpt. ż.w. Januszem Markiewiczem, przewodniczącym Związku Zawodowego Kapitanów i Oficerów
"KURIER": Jak
przeczytałem w biuletynie innego związku, jesteście podobno związkiem odwołanego dyrektora PŻM...
J. Markiewicz: W dzisiejszych czasach związek nie może być tylko roszczeniowy. Nasza polityczno-
gospodarcza rzeczywistość wymaga tego, żeby syndykaty brały też udział w budowaniu, obronie rzeczy dobrych. I dla nas najważniejsze jest, aby w jakiejś formie PŻM nadal istniał. My nigdy nie
powiedzieliśmy, że jesteśmy za panem Brzezickim, aczkolwiek nic też do niego nie mamy. My po prostu jesteśmy za PŻM. Obecnie wolę pracowników tej firmy reprezentuje rada pracownicza, więc skoro próbujemy
z nią współpracować, to dlaczego nam się zarzuca, iż jesteśmy za Brzezickim?
Jak pan widzi przyszłość PŻM?
Rozumiem, że pyta pan o to, czy firma ma być prywatyzowana, czy pozostać państwowa. O czym
to świadczy, gdy państwowa firma upada. Według mnie, o słabości rządu, bo nie potrafi gospodarować swoim majątkiem. Zresztą widać, co się dzieje w kolejnych rządach nie ma rządzenia. Od 1990 roku jest
tylko walka o władzę, a majątek nam ucieka. Uważam, że PŻM dał dobry przykład, jak być dobrze zarządzanym przedsiębiorstwem państwowym. O konflikcie P. Brzezickiego z ministerstwem mogę się wypowiedzieć
jako obserwator, bo nie jestem pracownikiem tego armatora. Dyrektora chwalą wszyscy również kapitanowie jako menedżera, który wyciągnął firmę z zapaści.
Ale zarząd PŻM blokuje działania ministerstwa,
które jest właścicielem firmy...
Owszem, teraz zrobił się medialny szum z tą jedną akcją. Ja mam rodzinę, która pływa w Polskiej Żegludze Morskiej, mam też znajomych po studiach, z którymi rozmawiam.
Oni wszyscy boją się złej prywatyzacji. Zresztą dziś mało kto ma do państwa zaufanie, bo ludzie obserwują afery Orlenu czy PZU. To są przecież przykłady usiłowania prywatyzacji firm. Marynarze pamiętają
przykłady upadków krajowych armatorów PLO czy Transoceanu, więc każdy sobie mówi: lepiej niech PŻM pozostanie państwowa, bo mam pracę, pensję, pełne bezpieczeństwo.
Oczywiście nie można jednoznacznie
stwierdzić, że 100 procent załogi jest za czy przeciw obecnemu kierownictwu armatora każdy ma swoje zdanie. Ale z mojego rozeznania wynika, że generalnie poparcie jest.
To zrozumiałe, że ludzie boją
się przyszłości, zwłaszcza że w PŻM wielu marynarzy jest w wieku przedemerytalnym. Czy tacy ludzie mieliby kłopot ze znalezieniem pracy u armatorów zagranicznych?
Powiem jasno: nie zatrudni ich żadna
agencja pośrednictwa pracy. Powodem jest przede wszystkim wiek. Bo jeżeli marynarz liczy sobie więcej niż 45 lat, a nie pływał na kontrakcie zagranicznym, to szanse są nikłe. Na rynku żeglugowym jest dużo
młodzieży, która szuka pracy.
Drugi problem to język angielski. Pracując u polskiego armatora, znają tylko jego podstawy, potrzebne np. na wejście do portu czy zrozumienie polecenia prostej czynności.
Jednak u armatora zachodniego trzeba posiadać już pewną umiejętność swobodnego posługiwania się angielskim. Tam trzeba się też dokształcać od marynarza po kapitana.
PŻM przez zasiedzenie jest więc dla
nich wygodnym miejscem.
Na całym świecie każdy państwowy armator jest wygodnym miejscem. Na przykład w kompaniach niemieckich pływają Niemcy, którzy nie znają angielskiego również oficerowie. Pracują u
siebie, więc nie mają potrzeby nauki. Podobnie jest w PŻM.
Sytuacja polskich marynarzy na europejskim rynku pracy może się jeszcze bardziej skomplikować. Czym może się zakończyć proces w Kopenhadze z
powództwa duńskich i przy akceptacji jednego z polskich związków zawodowych, które chcą, aby Polacy mieli takie same zarobki jak Duńczycy?
Gdy ta sprawa wypłynęła, pracowałem u armatora niemieckiego.
Przyniósł mi on wydruk niemieckiej gazety i powiedział: "zobacz, co się u ciebie w kraju wyrabia. Jeżeli sąd w Danii uzna racje związkowców, szukaj sobie nowej pracy, bo ja cię nie zatrudnię".
Niemcy, Norwegowie, Anglicy chcą polskich marynarzy i oficerów, ale mówią: dajcie nam szansę was przejąć. Dopiero weszliście do Unii, więc jak już jesteście, to pilnujcie swoich miejsc pracy.
Na
tych samych warunkach?
W pewnej perspektywie nasza gospodarka i standard życia zbliży się do poziomu tamtych krajów, wyrównają się i pozostałe sfery życia. Tymczasem my chcemy to zrobić na siłę.
Armatorzy natomiast mówią: skoro mamy mieć waszych pracowników w takiej samej cenie jak naszych, a w odwodzie są załogi z całej nieunijnej Europy oraz Azji, to wybierzemy to drugie. Jeżeli więc proces w
Kopenhadze wygrają duńskie związki zawodowe, to przegra polski marynarz.
Dziękuję za rozmowę.