Lećta po kwiaty, zamówta dziewczęta w krakowskich strojach i kolorowe baloniki. Obchodzimy jubileusz dwudziestego albo może
pięćdziesiątego artykułu w ?NIE? o tym, jak latami państwo polskie powoli morduje gospodarkę morską, rybołówstwo i rybaków.
Likwidator nic nie zrobił...
Przedsiębiorstwo Połowów
Dalekomorskich i Usług Rybackich Gryf w październiku 2000 r. otrzymało likwidatora Andrzeja Dymytrenkę, którego zadaniem było wyprowadzenie tego konającego organizmu na mniej więcej czyste wody. Skoro od
roku 2001 do firmy wszedł syndyk masy upadłościowej, to prosty z tego wniosek, że pan likwidator niewiele zwojował. Ludzie niepotrafiący nad sobą panować używają sformułowania ?spierdolił
robotę?. Są dwa poglądy na tę sprawę. Pierwszy to ten, że po prostu był nieudolny i nie wiedział, co robić. Wskazuje na to choćby fakt, iż był uprzejmy potraktować pieniądze z kasy zapomogowo-
pożyczkowej jak pieniądze firmy, wziął je zatem i nie rozliczył się z nich do dzisiaj. A było tego ok. 100 tys. zł. Druga wersja zaś jest taka, że nie mógł nic zrobić dobrego, bo wierzył lokalnym
politykom, którzy przerzucali się obietnicami dla rybaków o tym, jak to im pomogą, żeby uchronić przedsiębiorstwo przed upadkiem, a ich miejsca pracy przed niebytem. Nie musimy dodawać, że im bliżej
wyborów, tym obietnice nabierały bardziej tęczowych kolorów. I tak Komołowski, AWS-owski minister pracy, lekką ręką obiecał 5 mln dolarów w imieniu rządu Buzka. to miał być tzw. kredyt pomostowy. Ani
pomostu, ani kredytu nie było, rzecz jasna. Gdy już wiadome się stało, że likwidator do niczego dobrego nie doprowadził, za robotę - jako się rzekło - wziął się syndyk.
...syndyk nic nie
wiedział...
Sędzia komisarz Tomasz Żelazowski wyznaczył na tę odpowiedzialną funkcję Michała Kucharuka. Syndyk masy upadłościowej ma za zadanie zgon przedsiębiorstwa uczynić widowiskiem miłym dla oka,
trup ma nie śmierdzieć, a wszyscy wierzyciele w miarę możności powinni być zaspokojeni. To oczywiście wymaga pracy - trzeba ustalić listę tych wierzycieli, posprzedawać majątek firmy i spłacać ich
wszystkich po kolei. Kolejność regulowana jest prawem. Wierzyciele dzielą się na kilka grup. Kasa nie spłynie wcześniej, niż lista ta zostanie ustalona. Poza jednym bardzo ważnym wyjątkiem - pracownicy i
ich roszczenia. Prawo traktuje tę grupę jak absolutny priorytet. Do uregulowania ich roszczeń nie trzeba sporządzać żadnej listy, tylko jak najszybciej trzeba ich spłacić, bo są to pieniądze za ich robotę
i często ich jedyne źródło utrzymania przez ten czas, kiedy będą szukać nowej pracy.
Syndyk Gryfa najpierw przystąpił zatem do ustalania, co komu jest winien. I od razu wynikły pierwsze problemy. Bo
oto okazało się, że płaca marynarzy z Gryfa składa się z dwóch części. Pierwsza to chudzieńka pensyjka płacona w złotówkach w gruncie rzeczy za to, że stoją w gotowości do roboty i oddychają. Druga zaś -
znacznie pokaźniejsza - wypłacana w dolarach za robotę i jej efekty.
Pan Kucharuk od razu jasno sformułował podstawowy wniosek, że załoga nie ma co żywić się nadzieją, że ich zaległości zostaną
uregulowane w całości. To mogło trochę bulwersować, jeżeli zważyć, że wartość majątku przedsiębiorstwa według operatu szacunkowego wynosiła około 24 mln zł, a zobowiązania wobec załogi szacowano na mniej
więcej 8 mln zł. Nawet dla słabujących na umyśle jest oczywiste, że 8 to jedna trzecia 24, nie powinno być więc problemów z odzyskaniem wypracowanej w niemałym trudzie kasy. Pomyłka!
Syndyk najpierw
uznał, że nie wypłaci wszystkiego załodze, dopóki nie ustali, kto z marynarzy dostał już pieniądze poprzez ITF, czyli Międzynarodowy Związek Transportowców, ponieważ pod koniec 2001 r. w Vancouver w
Kanadzie zostały zatrzymane statki Gryfa i wypuszczono je dopiero wówczas, gdy załoga dostała pieniądze pochodzące ze sprzedaży tych statków. Syndyk twierdził, że nie potrafi ustalić listy tych, którzy
już pieniądze dostali, i nie zrobi nic, dopóki nie będzie miał w ręku list marynarzy uszczęśliwionych dolarami. Powodem takiej decyzji syndyka była obawa, by dwa razy nie wypłacać pieniędzy tym, którzy
już je raz dostali. I to też można byłoby zrozumieć, gdyby nie poważna wątpliwość polegająca na tym, że według naszych informacji główna księgowa Gryfa dysponowała taką listą.
...i pieniędzy nie
oddał...
Potem syndyk uznał, że dolarowe dodatki należy wpisać do szóstej, ostatniej grupy wierzytelności, co oznacza, że wypłaci je dopiero po stworzeniu listy wierzycieli. Praktycznie oznacza to, że
pracownicy Gryfa nigdy nie zobaczą forsy wypłacanej w zielonych. Można byłoby rozłożyć bezradnie ręce, gdyby takie było prawo, problem jednak polega na tym, że decyzja syndyka ma się nijak do przepisów.
Zarówno orzecznictwo Sądu Najwyższego, jak i decyzje syndyków upadłości w sąsiednich przedsiębiorstwach połowowych w Szczecinie (bo trzeba państwu wiedzieć, że padają one jak kawki - gromadnie) są
dokładnie przeciwne. Należności za pracę, nawet w dewizach, zaliczane są bezwarunkowo jako należności pracownicze, czyli są w grupie pierwszej, i jako takie mają być wypłacone niezwłocznie.
Z takich
jak wyżej oraz miliona innych powodów praca Michała Kucharuka ciągnęła się jak gluty na szybie, co samemu syndykowi nie było może niemiłe z powodu niemałej przecież pensji, którą brał co miesiąc,
natomiast do białości wkurwiało rybaków, którzy dla odmiany tej comiesięcznej przyjemności byli pozbawieni. W każdym razie nasze wrażenie, że Michał Kucharuk był pomyłką, poparte jest opinią wojewody
szczecińskiego, który jako organ założycielski w styczniu 2004 r. w Sądzie Okręgowym w Szczecinie poskarżył się na syndyka twierdząc, że nie zrealizował on podstawowych zadań postępowania upadłościowego.
Sprawa jest w toku.
...podobnie jak inny syndyk
Nowy syndyk - Remigiusz Frydrychowicz - rozpoczął robotę z kopyta: przez niemal rok ?zaznajamiał się z aktami?. A 1400 ludzi czekało
na kasę. I czeka do dziś. Nic się nie dzieje. Kolejni marynarze popadają w długi, dostają nakazy eksmisji z chałup, bo nie płacą czynszu - uzbierało się ich już około 10. Następni czekają w kolejce jak
nie do eksmisji, to do bliskiego spotkania z komornikiem.
Pomyśleć, że są kraje na świecie, w których państwo daje niemal codziennie do zrozumienia, i że to ono i jego urzędole są dla ludzi, a nie
odwrotnie. Ale Polska nie należy do tej grupy. Tutaj jak zwykłemu człowiekowi chociaż raz dziennie nie da się do zrozumienia, że jest dla państwa śmierdzącym gównem, to dzień taki jest dla naszej ojczyzny
stracony. Oczywiście, gdyby rybaków było tylu, ilu górników, i najechaliby Warszawę, podpalili parę kukiełek, powybijaliby szyby w ministerstwie i spalili kilka ministerialnych samochodów, to
gwarantujemy, że wszyscy zwijaliby się jak w ukropie, a pieniądze znalazłyby się w ciągu 48 godzin. Bo - jak każdy bez-mózgi twór - Polska rozumie tylko proste i silne bodźce.