Historia niezbudowanej korwety Gawron jest przyczynkiem nie tylko do historii Polskiej Marynarki Wojennej i polskiego przemysłu stoczniowego, znajdziemy w niej także ciekawe materiały do dziejów demokracji i prasy w naszym kraju.
Nie, nie zamierzam komentować tego, co dzisiaj mówią politycy i spijają im z ust gazety. Chcę się cofnąć o ponad dekadę, gdy dotarły do nas prawie jednocześnie dwie informacje - pierwsza o amerykańskiej darowiźnie w postaci dwóch używanych fregat, druga o planach budowy siedmiu korwet rodzaju Atlantyk minus.
Nie trzeba być znawcą floty ani posiadać inteligencji asa wywiadu, żeby zauważyć, iż zbudowanie siedmiu sporych okrętów wymaga dużych pieniędzy, czyli decyzji parlamentu, specjalnego programu, współpracy zagranicznej, offsetów i temu podobnych zabiegów. A tego wszystkiego nie było.
Spostrzeżenie związku między planem wielkiej floty i brakiem wielkiej kasy sprawiło, że miałem pomagać warszawskiemu dziennikarzowi przy powstawaniu artykułu na ten temat. Fakty były oczywiste a tezy proste - program nie ma finansowania, jest więc nierealistyczny, a jeśli ma być realizowany z budżetu marynarki, to wymaga jej radykalnego odchudzenia przy założeniu (też nierealistycznym), że wszystkie oszczędności pozostaną w Gdyni. Nadto chcieliśmy zauważyć, iż darmowe fregaty, jeśli będą eksploatowane intensywnie, jak u darczyńcy, także pochłoną sporo pieniędzy. No i zamierzaliśmy zapytać, jakie decyzje polityczne stoją za inwestycjami w stado gawronów, czyli miała paść spóźniona o 10 lat kwestia ministra Rostowskiego: "a przed kim ta korweta ma nas bronić?".
Nie minęło wiele czasu, gdy warszawski dziennikarz zatelefonował do mnie wieczorem z wiadomością, że artykuł nie powstanie, bo temat jest zabroniony. Tłumaczył nerwowo: "Wiesz, Iksiński (żadna szycha w redakcji - przypis MB) był na takiej naradzie w..., no wiesz..., w centralnym urzędzie, co będę ci tłumaczył, i tam bardzo prosili, żeby na ten temat i na różne inne nie pisać, i żeby w ogóle zaniechać krytykowania wojska - tu chodzi o takie zabezpieczenie naszego wstępowania do NATO".
Z anegdotą o ochoczym wkładaniu pyska w kaganiec cenzury skierowałem się do redakcji innego niezależnego medium. Kolega skwitował "My? U nas coś takiego jest absolutnie niemożliwe! Jutro zgłaszam temat". Jutro nie minęło, jak zadzwonił. Wystarczyło jedno warknięcie szefostwa trzeciej rangi, żeby stulił uszy.
W tym samym (albo nieodległym) czasie, gdy Stocznia Marynarki Wojennej spawała pierwsze blachy korwety, rozpoczęto organizację batalionu piechoty morskiej na wzór Marines, prowadzono z Amerykanami rozmowy w sprawie uzbrojenia dla niego (podobno nawet na szczeblu prezydentów!), a na deskach kreślarskich rodził się WOWSZ. Może coś przekręcam, ale ten skrót oznacza "wielozadaniowy okręt wsparcia sił zbrojnych". Chodzi o skrzyżowanie oceanicznego desantowca z zaopatrzeniowcem i "lotniskowcem" dla śmigłowców (nawiasem, WOWSZ nie byłby w tym zestawie rzeczą najdroższą). W prasie niszowej pojawiały się nawet jakieś informacje, ale media mainstreamowe nigdy nie weszły w temat i nie zapytały, dokąd się marynarko wybierasz, czy aby nie na manowce?
Prawdopodobnie, gdyby nie "wydział prasy", media zrujnowałyby projekt floty ekspedycyjnej, bo jego polityczna służebność rzucała się w oczy. Proszę zauważyć, w obecnej debacie o korwecie Gawron i marynarce wojennej pada od czasu do czasu słowo "lotniskowiec" a wtajemniczeni puszczają do siebie oko. Ciekawe, kogo albo co chronią nie odsłaniając wszystkich kart?
Tymczasem na forach internetowych i w prywatnych rozmowach ludzie pytają, dlaczego marynarka tak słabo broni Gawrona? Nie mogliby pokazać go dziennikarzom od środka? Albo zabrać ich na jakieś ćwiczenia w morzu, żeby pokazać, o co w tym pływającym wojsku chodzi?
Proszę ostrożnie z krytyką. Tak jak 11 czy 12 lat temu ktoś trafnie zakładał, że padną niewygodne pytania, tak teraz łatwo przewidzieć, jaki efekt wywoła kompletna siłownia Gawrona pokazana w 10 milionach telewizorów albo widok kilometrów kabli i rur zakończonych niezliczonymi urządzeniami (jeśli nie położono jeszcze szalunków).
Podobnie jak kiedyś dziennikarzom nie wolno było zapytać w druku dokąd, na czym i pod czyim dowództwem popłyną polscy marines, tak teraz admirałom nie wolno uświadomić publiczności, że wahadło poszło za daleko w drugą stronę. Jednak w całej tej historii najciekawszy - przynajmniej dla mnie - jest fakt, że w obu przypadkach dyscyplina okazała się taka sama, chociaż zawór na strumieniu informacji zakładano w bardzo różnych miejscach.