W wydaniu jednej z największych i najważniejszych amerykańskich gazet - San Francisco
Chronicle ukazał się reportaż z podróży statkiem PŻM - m/s "Isadora". Dziennikarz gazety Bill Pfeffer opisuje w nim swój rejs z Ijmuiden w Holandii do Cleveland
Na zewnątrz wzburzone fale,
obmywające bulaje jak woda okienko w pralce, a wewnątrz steward krzątający się w kącie. Wszystko możliwe jest w tym magicznym miejscu. Jedyną rzeczą, która mnie uspokaja jest mesa ozdobiona fotografiami
pasażerów z poprzednich rejsów. Ci co zrobili te zdjęcia, zdołali jednak przeżyć.
Znajdowaliśmy się gdzieś w okolicach Nowej Funlandii, przekraczając wzburzony Północny Atlantyk i biorąc kurs na
Cleveland. Na statku oprócz nas jest 19 polskich marynarzy i 22 tysiące ton stali. Moja żona i ja zamustrowaliśmy na "Isadorę" w Ijmuiden w Holandii, zgadzając się na 16-dniową podróż przede wszystkim
dlatego, że - bądźmy szczerzy - boję się latać. W planowanej podróży statkiem był też element romantyzmu : doświadczenie morza bez całej tej tandetnej rozrywki spotykanej na luksusowych wycieczkowcach :
ogromnych bufetów, basenów, kolacji w smokingu z kapitanem i beznadziejnego próżniactwa. Na "Isadorze" mieliśmy jedynie obietnicę świeżego powietrza, relaksu, solidnych polskich posiłków w
towarzystwie załogi i uznania dla ich ciężkiej marynarskiej pracy. I oczywiście, była jeszcze obietnica przygody.
"No, nie jest to Queen Mary" - powiedziała śmiertelnie poważnie moja żona, kiedy
zobaczyła "Isadorę" po raz pierwszy, dając mi do zrozumienia, że mój entuzjazm co do tej podróży wcale nie był tak zaraźliwy, jak miałem nadzieję.
Frachtowiec zwany trampem
"Isadora" uznawana jest za "trampa" ponieważ armator sprzedaje jej usługi przewozowe dla tych, którzy płacą najwięcej. Po rozładunku stali w Cleveland, szefowie firmy wezmą pod uwagę wszystkie
oferty. Powrót do Europy na pusto nie wchodzi w grę. Tak jak wiele innych statków, "Isadora" proponuje także - niejako przy okazji - podróże dla kilku pasażerów. Pieniądze, jakie płacą oni za podróż,
nie są jakimś poważnym ratunkiem dla pokładowego budżetu. Statek spala co godzinę paliwo o wartości 500 dolarów - za to, co my zapłaciliśmy za całą podróż mógłby więc "pojechać" zaledwie sześć godzin.
Część przygody zaczyna się już przy mustrowaniu. Polska Żegluga Morska - właściciel "Isadory", eksploatujący statki pomiędzy Europą a Północną Ameryką stawia jeden warunek : jeśli chcesz wybrać się w
taką podróż musisz określić się, czy będzie to pierwsza połowa miesiąca, czy druga. Dopiero na kilka dni przed rozpoczęciem rejsu otrzymujesz telefon z dokładną datą zamustrowania. My czekaliśmy na ten
sygnał od armatora w Haarlemie, 20 minut drogi od Ijmuiden. Podczas gdy moja żona obawiała się piratów (wytłumaczyłem jej, że Somalia jest pół świata stąd), ja martwiłem się o chorobę morską, zwłaszcza po
tym, gdy pierwszy oficer wyjaśnił mi, że nasz ładunek stali powoduje większe kołysanie statku na oceanie. Na dobre i złe, nasz los został przesądzony. Byliśmy już na liście pasażerów z adresem dostawy do
Ohio. Tego wieczora, jeszcze w porcie, silniki statku zaczęły pracować. "Uaaa, ruszamy się" - zajęczała moja żona. Wyskoczyłem z fotela, zarzuciłem coś na siebie i zanurzyłem się w wilgotne wieczorne
powietrze, aby obserwować nasze odejście. Załoga rzuciła liny i po kilku sygnałach syreny okrętowej, "Isadora" zaczęła przedzierać się przez port w kierunku atramentowej czerni Morza Północnego.
Docierały do mnie puste dźwięki kołatania niewidzialnych boi a w oddali słychać było stłumiony i smutny głos syreny mgielnej. Zziębnięty wróciłem do kabiny.
Kanał Angielski
Na
mostku fluoroscencyjny ekran radaru omiatał setki punkcików, a pierwszy oficer utrzymywał stałą obserwację z lornetką. Był to nasz pierwszy dzień na pokładzie i statek żeglował przez zatłoczony Kanał
Angielski pod błękitnym niebem, ostatecznie pozostawiając za sobą schronienie kontynentu.
Kiedy mijaliśmy kredowe klify Dover, pustka morza została zakłócona pojawieniem się delfinów. Chwilę
płynęły przy statku, potem przeskoczyły przez fale w kierunku południowym, prawdopodobnie umykając przed zbliżającą się zimą. Na zaproszenie głównego mechanika, założyliśmy ochronne nauszniki i zeszliśmy
kratowanymi schodami w dół, aby zwiedzić maszynownię. Na szczęście trzej oficerowie mówili po angielsku bo mój polski ograniczał się do standardowego powitania - cheshch. Rury i przewody przebiegały
podłogę i sufit jak w fabryce czekolady Willego Wonki, z tym tylko wyjątkiem, że wszystko pomalowane było na kolor zielony a napisy na tabliczkach były po polsku. Inżynierowie w błękitnych kombinezonach
monitorowali zawory i zapisywali uwagi w notesach. Głęboko w dole, w słonej wodzie, śruba kręciła się z szybkością 100 obrotów na minutę.
Wzburzone morze
Kilka dni później, gdy
jedliśmy obiad złożony z rosołu, kiełbasy i tłuczonych ziemniaków, kapitan stanął przy naszym stole. "Będziemy mieli sztorm" - oświadczył, a dla podkreślenia swoich słów uderzył ręką w stół, aż
zatrzęsła się filiżanka herbaty. "Ale za dwa, trzy dni powinniśmy być już w pobliżu Nowej Funlandii". Nakładając sobie musztardy i unikając stalowego wzroku mojej żony, pomyślałem od razu o filmie
"The Perfect Storm". "Trochę później będziemy mieli szkolenie w przeprowadzaniu awaryjnej ewakuacji. Proszę przyjść na mostek, gdy usłyszycie alarm" - dodał kapitan - moim zdaniem - trochę zbyt
entuzjastycznie.
Gdy wibrujący w uszach alarm wreszcie się rozległ, pospieszyliśmy ku zmytemu deszczem pokładowi w naszych grubych na cala, pomarańczowych neoprenowych kombinezonach ratunkowych.
"Gęsiego do szalupy" - przekrzykiwał wiatr pierwszy oficer. Jak dobrze wytresowany border collie, zagnał załogę i pasażerów do łodzi zrzutowej, która zwisała niebezpiecznie trzy piętra ponad wzburzonym
morzem. Wśród gwaru polskich marynarzy, zapięliśmy się pasami na plastikowych krzesełkach, czując się jak Alan Shepard na wyrzutni rakiet kosmicznych. Byłem pewny, że byłoby mi trudno wyjaśnić towarzystwu
ubezpieczeniowemu całą tę sytuację, gdyby zdarzył się wypadek. Tego wieczoru, po kolacji złożonej ze świeżo wypieczonego żytniego chleba, kotletów wieprzowych i kapusty kiszonej, kapitan zaprosił nas do
swojej kabiny, aby zapoznać nas z próbką polskiej kultury (a w szczególności polskiej wódki) oraz by posłuchać amerykańskiego jazzu. Gdy rozmawialiśmy, kabina kołysała się łagodnie, kapitan nalewał nam
ognisty płyn ze swojego rodzinnego kraju, a z głośników sączyła się muzyka Davea Brubecka. Takich nocy nie przeżyjecie, podróżując na luksusowym wycieczkowcu firmy Carnival.