Ja, Piotr Biniek, jestem złodziejem. Wielokrotnie, z pełną świadomością, okradałem Stocznię Szczecińską. Należę do
osób, które doprowadziły do upadku kolejno "Warskiego", potem SA, a także Nową. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Wielki przemysł
Po raz pierwszy okradłem stocznię w 1994 roku.
Pracowałem wtedy na nocnych zmianach w ekipie sprzątającej hale montażowe. Jedno z najgorszych zadań. Ale jedyne wtedy dostępne dla biednego studenta z pegeerowskiej wioski, który musiał się sam utrzymać
w Szczecinie. Za 8 godzin dźwigania złomu, zamiatania ton śmieci zostawionych przez niechlujnych robotników, zarabiałem równowartość dziesięciu bochenków chleba albo - jak kto woli liczyć - butelki wódki.
Oczywiście stocznia płaciła znacznie więcej, ale 80 proc. mojego wynagrodzenia kasowali "studenci" z Bratniaka, którzy obsługiwali zlecenie. Od godz. 22 do 6 rano wyciągałem złom z tzw. rusztów, na
których montowano elementy kadłubów. Na kolanach, czasami czołgając się w ciasnych przestrzeniach, w kurzu i brudzie miałem okazję zobaczyć i poczuć nowoczesną technologię produkcji statków.
Studiowałem wtedy mechanikę na Politechnice Szczecińskiej. Stocznia, którą poznałem, pracując w niej kilka miesięcy, z jednej strony zafascynowała mnie skalą produkcji. To był czas wielkich zamówień,
wielkich inwestycji, pracy na 3 zmiany. Obrabiarki, o których czytaliśmy w podręcznikach czy oglądaliśmy na folderach tu były wdrożone do realnego procesu technologicznego. Nowoczesne materiały, śmiałe
projekty - robiło to na nas ogromne wrażenie. Ale codzienna praca na najniższym stanowisku pokazała mi inne oblicze stoczni. Grzebiąc w śmieciach i zapełniając kontenery złomem, miałem okazję przekonać
się, jak wielka jest skala marnotrawstwa w tej firmie. Wtedy po raz pierwszy okradłem stocznię.
Wielkie złodziejstwo
Moja kradzież ograniczała się do czasu. Przepracowanie 8 godzin na
zmianę, ą potem pójście na wykłady było niemożliwością. Załatwiliśmy sobie układ z kierownikiem. Człowiek był w porządku - puszczał nas o 2-3 w nocy. Trzeba było zrobić jakieś konkretne zadanie, a czasami
zapłacić dolę. A potem fajrant. Nikt tego nie pilnował, nikt też się nie dziwił, dlaczego grupa pracowników wychodzi o dziwnej porze przez bramę.
Wielu moich kolegów nie zadowalało się jednak
możliwością przepracowania połowy zmiany. Szybko wprowadzili w życie zasadę - dzień bez wyniesienia czegokolwiek za bramę to dzień stracony. Sprzątający student mógł wynieść co najwyżej paczkę elektrod
czy kilka tarcz szlifierskich albo miedziany kabel na złom. Było wiadomo, na których zmianach strażników przejdą bez żadnej kontroli.
Grubsza kasa przechodziła jednak nie przez nasze ręce. Ze stoczni
wyjeżdżały ciężarówki kradzionych narzędzi i materiałów eksploatacyjnych. Na szczecińskich targowiskach legalnie działały punkty sprzedaży stoczniowego majątku. Prawdziwe pieniądze można było jednak
zrobić na "zaopatrywaniu" w materiały zewnętrznych spółek, które działały na terenie stoczni. O skali złodziejskiego procederu najlepiej świadczy fakt, że gdy w zakładzie wprowadzono pierwszą próbę
kontroli wydawanych robotnikom materiałów spawalniczych (aby dostać nową paczkę, trzeba było oddać pewną ilość tzw. ogarków, czyli niewypalonych końcówek elektrod), to zużycie elektrod w zakładzie spadło
o POŁOWĘ! W skali stoczni, gdzie to przecież podstawowy materiał wykorzystywany do budowy statku, były to gigantyczne ilości.
Oczywiście robotnicy nie tylko kradli materiały spawalnicze - część ginęła
z powodu zwyczajnego marnotrawstwa. Mimo norm nikt nie przejmował się wydajnością. Widziałem całe kontenery wypalonych do połowy elektrod, które trafiały na złom.
I jeszcze jedno - sprzątanie statków
po zwodowaniu. Lepiej płatna, ale ciężka praca. Więc jak sobie można było ulżyć? Złom i śmieci zamiast wynieść do kontenerów na nabrzeżu, wyrzucało się bezpośrednio do Odry.
Pracowałem w stoczni kilka
miesięcy.
Wielki przekręt
Kolejny raz okradłem stocznię dwa lata później. Otwierałem wtedy pub w centrum Szczecina. Wymyśliłem sobie do wystroju grubą linę okrętową. Dziś banalne - wtedy
niemożliwe do zdobycia. Nikt tego nie sprowadzał, nikt tym nie handlował. Oprócz stoczniowców.
Znalazł się szybko znajomy znajomego, który w kilka dni "załatwił" linę.
Problem był jeden.
Potrzebowałem 50 metrów, dostawca oferował 500. Mniej nie opłacało się wynieść. Dogadaliśmy się jednak bez kłopotu. Zapłaciłem-dziś nazywa się to paserstwem, wtedy było sprytem
To nie koniec -
świadomie okradłem też stocznię jeszcze kilka razy. Konserwując podwozie samochodu za pomocą farby, o której wiem, że była wyniesiona ze stoczni. Właściciel warsztatu chwalił się jej pochodzeniem.
Podobnie jak elektryk montujący kable w moich dawnym mieszkaniu. "To stoczniowe" - najlepsze.
To kradzione - najlepsze
Czy to koniec listy moich grzechów? Na pewno nie - nie wiem, ile
w moim domu jest metrów rur miedzianych, ile łączników, ile nitów, ile gwoździ, które ktoś kiedyś ukradł ze stoczni. A 24-woltowe żarówki, których całą reklamówkę dostałem od znajomego? Przecież na takim
napięciu pracowały instalacje stoczniowe...
Czy można dokładnie wyliczyć finansowe straty, które poniosła Stocznia Szczecińska z mojego powodu? Pewnie możną. Ale nie to jest moim celem.
Zanim
napisałem ten artykuł, rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy mają znacznie większą wiedzę o stoczni niż ja Spotkałem się między innymi z byłym prezesem, wieloletnimi pracownikami ochrony, pracownikami
biura projektów, a także związkowcami. Próbowałem zrozumieć, dlaczego tak zakończyła się historia tej firmy.
Oprócz rozmów i lektury licznych artykułów prasowych przeczytałem też książkę Marka
Molewicza i Marka Tałasiewicza: "Szkic do analizy upadku Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA oraz jej grupy kapitałowej". Ale nadal nie wiem, czy za upadek stoczni odpowiada ten czy inny zarząd.
Nie wiem, czy firmę pogrążyły rozdmuchane roszczenia związków zawodowych. Nie umiem też powiedzieć, jaka była faktyczna rola Jacka Piechoty, Wiesława Kaczmarka i Leszka Piechoty w doprowadzeniu do
upadłości holdingu.
Wiem jednak jedno i nie boję się pod tym podpisać.
Widziałem, jak zwyczajni pracownicy hołubiący się etosem stoczniowca i z dumą opowiadający o roli, jaką odegrali w obaleniu
komuny, jednocześnie niszczyli i okradali swoją firmę.
Nie chcę nikogo obrazić, ale widząc tłum stoczniowców na wiecach, chciałbym zadać każdemu pytanie.
Czy ty też okradłeś stocznię? Tak jak ja?
----------------
Od redakcji
Ten artykuł nie jest jednoznaczny z poglądami redakcji. Jego tezy nie wyczerpują złożonego zagadnienia, jakim stał się dramatyczny upadek stoczni. Przez wiele
miesięcy pisaliśmy o tych sprawach i będziemy do nich wracać. Ale tezy, które stawia Piotr Biniek, warte są osobnej uwagi.
Prowokują i skłaniają do refleksji.
Zapraszamy więc do
dyskusji.