Gdy już niebieskie paliwo zacznie po dnie Bałtyku docierać na Zachód, czy Rosja chętniej niż dotąd będzie przykręcać
gazowy kurek - preteksty łatwo znajdzie - krajom tej części Europy?
Znają Państwo ten stary dowcip? Niemiec, Francuz i Polak jadą do Afryki, by napisać prace doktorskie o słoniu. Niemiec wybiera
temat: "Słoń na usługach armii", Francuz: "Słoń a życie seksualne dzikich", zaś Polak: "Słoń a sprawa polska". Dzisiaj Polak napisałby zapewne: "Słoń a sprawa bezpieczeństwa energetycznego
".
Uzależnienie od rosyjskich surowców, które tak rozgrzewa debaty polskich polityków, właśnie nabiera nowej głębi - tej rzeczywistej, morskiej. Podwodny gazociąg Nord Stream będzie budowany wbrew
naszym życzeniom.
Kurek w garści
Jeszcze kilka tygodni temu można było mieć nadzieję, że inwestycja nie dojdzie do skutku. Dziś już nie. Ułożone na dnie Bałtyku rury Nord Streamu
połączą Rosję i Niemcy. Przed dwoma tygodniami zgodziły się na jego budowę Szwecja i Finlandia. To z Danią, Rosją i Niemcami już wszystkie państwa, przez których wody terytorialne przechodzić ma gazociąg.
Formalnie Berlin i Moskwa jeszcze nie parafowały umów, ale nikt nie wątpi, że tak się stanie.
Epiktet twierdził, że nie należy ani okrętu przytwierdzać do jednej kotwicy, ani życia do jednej
nadziei. Skoro gazociąg na dnie Bałtyku powstanie, czy nam się to podoba, czy nie, co powinniśmy zrobić? Przyłączyć się do niego, jak nas zachęcają Niemcy, a co w kraju głośno popiera były prezydent
Aleksander Kwaśniewski, czy też trzymać się od niego z daleka, jak do tej pory zgodnie twierdziły Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość? Obojętnie, jaka decyzja zapadnie, będzie ona brzemienna
w skutki przez wiele lat. Ale jedno wiadomo już dziś: emocje towarzyszące jej podejmowaniu są wprost proporcjonalne do poziomu dywersyfikacji dostaw gazu do Polski, a szerzej - dostaw wszystkich surowców
energetycznych. Są tak olbrzymie, bowiem Polska jest krajem uzależnionym od rosyjskich umów - przeszło 70 proc. gazu i 90 proc. ropy sprowadzamy od naszego wschodniego sąsiada. Co gorsza, rachityczny
system gazociągów praktycznie uniemożliwia nam poważną i szybką dywersyfikację. Jeśli do tego dodamy wielokrotnie od lat zmieniane plany i pomysły na uniezależnienie się od Rosji, mamy pełny obraz braku
stabilnej strategii energetycznej.
Wiosny nie czyni podpisana w tym roku przez PGNiG umowa na dostawy skroplonego gazu LNG z Kataru. Wciąż nie mamy gazoportu. Choć zapewne kontrakt ten przybliża
nas do jego powstania jak nic przedtem.
Z upodobaniem narzekamy przy tym na Moskwę. Czyżby jej wpływy były wciąż tak silne w naszym kraju, że nie możemy niczego zrobić dla zwiększenia bezpieczeństwa
energetycznego? Trudno w to uwierzyć 20 lat po upadku komunizmu w Polsce i po pięciu latach współtworzenia struktur unijnych.
Odpowiedź, co należy zrobić, by podnieść poziom bezpieczeństwa
energetycznego, zna każdy analityk rynku gazowego. Trzeba zbudować nowe połączenia gazowe na zachodzie i południu kraju oraz dokończyć budowę gazoportu. Gdyby te inwestycje nie były jedynie kreślone na
mapach planistów, lecz istniały naprawdę, wówczas pytanie o przyłączenie się Polski do Nord Streamu miałoby inny sens. W dodatku nieszczęścia lubią chodzić parami. Z państwowej kasy trudno wysupłać
niemałe kwoty na budowę gazociągów czy gazoportu zwłaszcza teraz, gdy kryzys pożera podatkowe wpływy, a budżet państwa trzeszczy w szwach.
Na razie premier Donald Tusk zapewnia, że mimo braku
formalnych przeszkód w budowie Nord Streamu, Polska nadal podtrzymuje swoją opinię, że jest nieprzychylna podbałtyckiej rurze. Dostrzega bowiem w tym przedsięwzięciu nie tylko wątki ekonomiczne, ale i
kontekst polityczny - znaczenie państw tranzytowych takich jak Polska może ulec obniżeniu. "Trudno, żebyśmy akceptowali tego typu przedsięwzięcie" - stwierdził premier. Czy to już kończy kwestię, czy
dopiero rozpoczyna rozmowy na dyplomatycznych salonach, przekonamy się z czasem.
Trudno nie przyznać choćby cienia racji tym, którzy w decyzji o nieprzyłączaniu się do Gazociągu Północnego widzą teraz
jedynie upór. Podobnie jak ich oponenci, boją się oni, że Polsce zabraknie gazu, gdy Nord Stream już powstanie, a Rosja - jak już to z nami ćwiczyła - przykręci gazowy kurek Ukrainie lub Białorusi.
Zwolennicy przyłączenia widzą drogę ratunku przy takim scenariuszu. Przeciwnicy wskazują, że w tej sytuacji Ukraina będzie musiała walczyć o surowce sama. Czy temu podoła? A przecież chcemy za plecami
mieć państwo przyjazne. Otwartym pozostaje też pytanie, czy gdybyśmy podłączyli się do Gazociągu Północnego, to nie zaprzestaniemy budowy gazoportu i nowych tradycyjnych połączeń tranzytowych z Zachodem?
Dywersyfikacja poprzez multiplikację dostaw rosyjskiego gazu wydaje się grać nie na naszą korzyść.
Zawór bezpieczeństwa
Kalkulacje gazowe z wielką polityką w tle nabrały tempa, gdy
dwaj potężni sąsiedzi Polski - Rosja i Niemcy - zawarli cztery lata temu niekorzystną dla nas umowę o powstaniu gazociągu Nord Stream. Jego budowa ma ruszyć wiosną 2010 r. Będzie się składał z dwóch nitek
podmorskiej estakady o długości 1220 km. Mimo licznych zastrzeżeń co do ekonomicznej opłacalności - ma on kosztować aż 7,4 mld euro, czyli nawet trzy razy więcej niż gazociąg naziemny - oraz poważnych
protestów unijnych polityków i ekologów, prace nad uruchomieniem Nord Streamu posuwają się naprzód.
Ale nie groźnie dla nas brzmiący pakt rosyjsko-niemiecki jest niebezpieczny, tylko to, że ten
gazociąg omija Polskę. Dotąd Berlin, importując, podobnie jak my, duże ilości gazu z Moskwy, był polskim buforem bezpieczeństwa, bowiem rury tranzytowe przechodzą przez nasze terytorium. Gazociąg Północny
to właśnie zmienia: omija Polskę, Ukrainę i państwa nadbałtyckie. Teraz przez te kraje płynie około 80 proc. rosyjskiego gazu przeznaczonego dla Unii Europejskiej.
Obawy Polski i państw nadbałtyckich,
że nie jest to tylko przedsięwzięcie biznesowe, podziela wielu zachodnich i wschodnich polityków i ekspertów gospodarczych.
Przed tygodniem na łamach amerykańskiego dziennika "Wall Street
Journal" zastępca dyrektora Euroazjatyckiego Centrum Energetycznego w Radzie Atlantyckiej Alexandros Petersen opublikował artykuł pod znamiennym tytułem "Rurociąg Ribbentrop-Mołotow". Nie był to
zresztą pierwszy przypadek przywołania umowy hitlerowskich Niemiec z komunistyczną Rosją. Trzy lata temu do tradycji tego samego paktu odwołał się Radosław Sikorski, wówczas minister obrony, obecnie szef
resortu spraw zagranicznych. Petersen i Sikorski są przekonani, że ten rurociąg jest konsekwencją politycznych strategii Rosji i Niemiec, a nie tylko biznesowych wyliczeń.
Petersen podkreśla, że celem
Gazociągu Północnego od samego początku było ominięcie krajów, które Moskwa wciąż uważa za część swojej strefy wpływów. Jego zdaniem "geopolityczny komunikat Rosji jest jasny: nie ufa ona nowym państwom
członkowskim UE ani jako krajom tranzytowym, ani jako konsumentom energii". Zwraca też uwagę, że gazociąg pozwoli Kremlowi odciąć dostawy gazu do Europy Wschodniej przez istniejące rurociągi bez
zmniejszenia dostaw energetycznych do Niemiec.
Stojący po drugiej stronie politycznej barykady w USA dziennik "Financial Times" także nie ma złudzeń, że rosyjska polityka energetyczna sprowadza
się do zasady "dziel i rządź", a jej celem jest powiększenie wpływów u wschodnioeuropejskich sąsiadów przy jednoczesnym uśmierzaniu obaw o dostawy na Zachód. A niedawne doświadczenie uczy, że obawy te
nie są wcale płonne. Wystarczy przypomnieć, co się działo w styczniu tego roku. Gdy Ukraina nie zapłaciła w terminie za gaz, Rosja zakręciła jej kurek na dwa tygodnie. Natychmiast surowca zaczęło brakować
innym europejskim odbiorcom. W trudnej sytuacji znalazły się Grecja, Słowacja, Rumunia, Chorwacja, Austria i Macedonia.
Także Polska ucierpiała. Na szczęście docierało do nas bez problemów niebieskie
paliwo płynące przez Białoruś. Mimo to rząd przyjął rozporządzenie, które umożliwiało ograniczenie dostaw do przedsiębiorstw, by gazu nie zabrakło obywatelom w domach.
Ekonomia gazrurki
W ekonomiczny charakter Gazociągu Północnego nie wierzą również niektórzy Rosjanie. Ich argumenty są identyczne z tymi, które wysuwają zachodni oponenci inwestycji. Michaił Korczemkin, znawca rynku
gazowego, cytowany w tym miesiącu przez rosyjską "Gazietę" (cytat za PAP), stwierdził, że Nord Stream z ekonomicznego punktu widzenia nie jest potrzebny ani Rosji, ani Unii Europejskiej. Według niego
jest to projekt polityczny, związany z presją na Polskę: "Pojawi się możliwość zmniejszenia do zera strumieni tranzytowych przez Polskę i Białoruś".
Oczywiście politycy rosyjscy i niemieccy,
podobnie jak i władze firm tworzących konsorcjum (rosyjski Gazprom, niemieckie BASF/Wintershall i Eon oraz holenderska Gasunie), które ma wybudować gazociąg, zaprzeczają wszelkim politycznym podtekstom,
traktując je jako bezpodstawne pomówienia.
Wskazują na czysto ekonomiczny wymiar przedsięwzięcia. Dzięki tej inwestycji do Unii Europejskiej trafi przecież 55 mld metrów sześciennych gazu rocznie.
Ponadto gazociąg po dnie Bałtyku oznacza oszczędności na stawkach tranzytowych. Rosyjskie szacunki mówią o miliardzie dolarów rocznie. Specjaliści z branży są mniej optymistyczni i liczą, że będzie to
około 250-350 mln dolarów.
Ale my musimy dodać jednym tchem, że obecność byłego niemieckiego kanclerza Gerharda Schroedera w konsorcjum budującym Nord Stream rządy w Berlinie i Moskwie traktują
jako absolutnie normalne dopełnienie kariery wpływowego polityka. Gerhard Schroeder od lat lobbuje w Unii za Gazociągiem Północnym. W Brukseli prowadzi kampanie promujące inwestycję wraz z szefami
konsorcjum Nord Stream. Przekonuje, że projekt jest korzystny dla Europy, co więcej, nie jest bilateralny: niemiecko-rosyjski. Na dowód wskazuje na holenderskie udziały w konsorcjum. Schroeder zapewnia,
że Gazociąg Północny nie zastąpi dotychczasowych połączeń: "Potrzebujemy więcej dróg dostaw, bo będziemy importować więcej gazu" - mówił podczas jednej z brukselskich kampanii.
Mimo wielu
politycznych różnic, także obecna kanclerz Angela Merkel jest zdania, że Europa potrzebuje rosyjskiego gazu w tym samym stopniu, co Rosja jego europejskich odbiorców.
Prawdą jest, że Niemcom bardzo
zależy na tym surowcu. Nasi zachodni sąsiedzi są wielkim importerem niebieskiego paliwa, a największym ich dostawcą jest właśnie Rosja, światowy potentat, do którego należy ponad 26 proc. rezerw tego
surowca.
Ale Niemcy od lat sprowadzają znaczne ilości gazu z kilku innych jeszcze krajów, m.in. Norwegii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii. Dywersyfikacja dostaw pozwala im spokojnie inwestować w
Nord Stream. Dalekosiężnym politycznym celem jest zbliżenie Rosji z Europą, dla odciągnięcia jej od ewentualnych wschodnich sojuszy z np. Chinami czy Indiami. Niemcy promują Nord Stream, by zagwarantować
sobie - a przy okazji Unii - dostęp do surowców energetycznych za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, gdy na horyzoncie światowej gospodarki pojawi się ich znaczny deficyt.
Torpedowanie
gazociągu
Do ubiegłego tygodnia naszym sprzymierzeńcem przeciw budowie Nord Streamu wydawały się być kraje skandynawskie: Szwecja i Finlandia. Argumenty tamtejszych ekologów o dewastacji
środowiska naturalnego przemawiały do rządzących, którzy zwlekali z podpisaniem zgody na budowę gazociągu. Umowy jednak zawarli. Niedługo wcześniej uczyniła to samo Dania.
Teraz gazową inwestycję
torpedować mogą tylko duchy z przeszłości - miny i pociski z czasów II wojny leżące na dnie Morza Bałtyckiego. Konsorcjum budujące Gazociąg Północny znalazło już dwie takie przeszkody - miny w pobliżu
wybrzeża Gotlandii. Trzeba je usunąć, by móc kłaść rury. Militarne pozostałości po II wojnie światowej zagrażają środowisku naturalnemu. Istnieje niebezpieczeństwo, że naruszone podczas budowy miny zaczną
wybuchać.
Właśnie na te ekologiczne zagrożenia zwracały uwagę państwa skandynawskie i Polska. Na ten aspekt inwestycji wskazywał raport polskiego eurodeputowanego, Marcina Libickiego z PiS,
zaaprobowany przez Parlament Europejski.
Choć polityczny konsensus jest konieczny, by myśleć w Polsce o bezpieczeństwie energetycznym, nie wydaje się dziś on łatwy do osiągnięcia. Wicepremier, minister
gospodarki Waldemar Pawlak z PSL nie boi się, że Polska zostanie odcięta energetycznie, gdy gazociąg już powstanie. Jest zwolennikiem budowy nowych połączeń z Niemcami i kupowania tam rosyjskiego gazu.
Tymczasem dla prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego współudział Polski w Nord Streamie nie wchodzi w grę. Wierzy on, że była szansa, aby niektóre kraje nie zgodziły się na jego budowę. Stało się inaczej,
gdyż obecny rząd powrócił według niego do polityki klientystycznej wobec Niemiec, podczas gdy powinien walczyć o pozycję Polski jako dużego państwa europejskiego, z interesami którego wszyscy muszą się
liczyć.
Niestety nie zdradza, co dokładnie należało zrobić, by Szwecja i Finlandia sprzeciwiły się Nord Streamowi. Zachodnia prasa rozpisuje się o domniemanych korzyściach skandynawskich państw.
Finowie ponoć osiągnęli np. to, na czym im bardzo zależało, czyli zniesienie wysokich ceł na rosyjskie drewno.
***
Znane powiedzenie mówi, że kiedy stanie się nad brzegiem przepaści, jedynym
rozsądnym posunięciem jest najpierw się o krok cofnąć, a potem zmienić kierunek. Najlepiej na południowy, bo zgodnie ze strategicznym planem Unii, tamtędy ma przebiegać gazociąg Nabucco, tworzący wraz z
kilkoma mniejszymi bezpieczną siatkę połączeń tranzytowych niebieskiego surowca z Azerbejdżanu czy Iranu, przez Bułgarię, Rumunię i Węgry, do innych państw Wspólnoty.