Rozmowa z Elżbietą Plucińską, kierownikiem Studium Nauki Języków Obcych Akademii Morskiej w Szczecinie
- Język angielski w pracy na morzu jest tym, czym była łacina w średniowiecznej Europie. Dlaczego poprawne posługiwanie się jego morską odmianą jest tak ważne?
- Język angielski na morzu
obowiązuje od czasów admirała Nelsona. Okazało się jednak, że trzeba zunifikować sposoby porozumiewania się w nim ze względów bezpieczeństwa. Najlepszym tego przykładem było zatonięcie "Titanica",
gdzie wystąpiły problemy z porozumiewaniem się po angielsku, pomimo że komunikacja odbywała się w alfabecie Morsea. Później podobne kłopoty były też przy zatonięciu "Andrea Dorii". Takie przykłady
można mnożyć bez końca. 95 proc. wypadków na morzu jest spowodowanych przez tzw. czynnik ludzki. Spośród nich 70-71 proc. spowodowanych jest brakami językowymi. Dlatego Światowa Organizacja Morza, czyli
IMO, postanowiła, że ze względów bezpieczeństwa angielski to obowiązkowy i jedyny język panujący na morzu. W związku z tym w połączeniach statek-statek, statek-ląd i podczas tzw. wzywania na ratunek
obowiązuje tylko i wyłącznie język angielski.
Żeby zunifikować system porozumiewania się, IMO wprowadziła konwencję STCW, która mówi o bezpieczeństwie na morzu. Ratyfikowało ją 110 krajów, które
przyjęły angielski system komunikacji. Następnie, również rezolucją IMO, przyjęto standardowe zwroty w porozumiewaniu się na morzu, które też są po angielsku i obowiązują każdego.
- Czy
angielski ma także znaczenie w komunikowaniu się załóg na statkach?
- Na statkach nie mamy w tej chwili załóg jednorodnych narodowościowo, lecz mieszane. Jedyną możliwością porozumiewania się w
nich jest język angielski. Dlatego teraz staramy się wypracować petycję do rezolucji IMO, która by zobowiązywała również do używania angielskiego na pokładzie statku w czasie pracy. Chodzi o to, że w
momencie, gdy zostanie wydany po angielsku rozkaz przez oficera, marynarz musi go zrozumieć. Obecnie często oficerowie pochodzą z Europy, a załogantami są ludzie z Azji. Angielski sam w sobie jest trudnym
językiem jeżeli chodzi o wymowę, a dla nich jest wyjątkowo trudny. Wiele problemów jest związanych z tym, że oni czegoś nie rozumieją. Do tego dochodzi jeszcze różnica kulturowa. Azjaci mocno boją się
utraty twarzy, dlatego wielu z nich nie przyznaje się, że nie rozumie polecenia. Mówią "tak", po czym wykonują coś zupełnie innego. Jest to bardzo niebezpieczne i staje się przyczyną wielu wypadków. W
efekcie dochodzi do otwarcia zaworu, który nie powinien być otwarty, pozostawienia niezabezpieczonego dźwigu czy skierowania statku na mieliznę. Dlatego będziemy teraz walczyć o wprowadzenie obowiązku
porozumiewania się po angielsku na pokładzie. Jest to jednak bardzo trudne i nie wygląda na to, żebyśmy szybko mogli osiągnąć tu konsensus. Na konferencję do Szczecina przyjechali przedstawiciele krajów z
Dalekiego i Bliskiego Wschodu. Trudno się z nimi porozumieć nawet nam - nauczycielom, a co dopiero załogom.
- Czy podstawowa znajomość angielskiego nie wystarcza do pracy na morzu?
-
Jest wiele osób, którym się wydaje, że znają angielski. Tymczasem między angielskim ogólnym a profesjonalnym morskim jest ogromna różnica. Rządzi się on swoimi specyficznymi prawami i posługuje
wyrażeniami pochodzącymi nawet z XVI czy XVII w. Jeśli chciałabym przyjąć anglistę do pracy i dałabym mu specjalistyczny tekst do przetłumaczenia, wolałabym tego, który po 10 minutach powie, że nie daje
sobie rady. To oznacza, że będzie chciał się dalej uczyć. Anglista, który będzie próbował to przetłumaczyć, nie poradzi sobie bez znajomości bardzo fachowego słownictwa.
Drugą sprawą jest, że nie ma na
świecie uczelni przygotowującej nauczycieli morskiej odmiany angielskiego. W związku z tym wszyscy nauczyciele to samoucy dwojakiego rodzaju. Jedni - to filolodzy, którzy się przyuczyli. Drudzy - to
ekspływający, którzy uważają, że tak świetnie mówią po angielsku, iż mogą uczyć. Jest jedna szkoła przygotowująca nauczycieli w Chinach, ale nie uzyskała afiliacji żadnej z europejskich instytucji za to
odpowiedzialnych.
- Czy różnica między angielskim ogólnym a jego morską odmianą tkwi tylko w specjalistycznym słownictwie?
- Samo słownictwo to jeszcze stosunkowo łatwa rzecz do
nadrobienia. Są to jednak także specyficzne struktury zdaniowe, równoważniki zdań, zdania, w których nie obowiązują angielskie zasady. Jeden przykład: jest strasznie trudno nauczyć wszystkich przedimków
typu "a" czy "the", więc przy układaniu standardowych zwrotów w porozumiewaniu się na morzu one praktycznie zostały zlikwidowane. Większość porozumiewania odbywa się przy pomocy radia, które
zniekształca głos. W związku z tym układając te . zwroty, staraliśmy się używać słów, które względnie tak samo brzmią po przejściu przez eter. Można to pokazać na przykładzie języka polskiego. Strasznie
zniekształcona będzie nazwa statku "Kopalnia Szczygłowice". Samo słowo "kopalnia" będzie już stosun-kowo dobrze słyszalne. W związku z tym staramy się zastępować jedne słowa innymi. Pisany
angielski morski też jest bardzo specyficzny, gdyż zakłada znajomość języka prawniczego - specjalistycznych wyrażeń z prawa handlowego i ubezpieczeniowego. Gdy człowiek pisze, z reguły ma jednak pod ręką
słownik i komputer. W momencie gdy mówi, jest zdany tylko na siebie. Dlatego koncentrujemy się na tym mówionym angielskim, od którego może zależeć ludzkie życie. Chodzi o to, żeby ludzie działali
odruchowo. W sytuacji zagrożenia strach działa paraliżująco. Albo się wtedy wie, co powiedzieć, albo się nic nie powie.
- Jak w takim razie uczyć angielskiego, żeby sprawdzał się on w pracy na
morzu?
- IMO wydała specjalistyczne opracowanie, które się nazywa "Kurs modelowy języka angielskiego". Zakłada on, że każdego człowieka można nauczyć morskiego angielskiego w 740 godzin. Jest
on jednak prowadzony tylko i wyłącznie w akademiach morskich w Turcji. W większości innych akademii, jeżeli mamy 400-500 godzin angielskiego, wszyscy są bardzo szczęśliwi. Przeciętnie nauka trwa jednak
tylko ok. 300 godzin. Jeżeli mamy studentów, którzy przychodzą z jako taką znajomością języka angielskiego, to w te 300 godzin jesteśmy w stanie nauczyć ich tego, co jest potrzebne. Sprawa jest o wiele
gorsza, gdy przychodzą ludzie nieznający języka. Wtedy wykonujemy straszliwie karkołomne czynności. W naszej uczelni jest o tyle dobrze, że dla grup zaczynających od zera na I roku przydzielono dodatkowe
obowiązkowe godziny angielskiego, żeby były w stanie nadrobić te braki. Studenci w szkołach morskich są jednak tak obciążeni pracą, że jest im bardzo trudno. Pomimo tego nigdy nie spotkałam się z
sytuacją, w której studenci powiedzieliby, że nie chcą się uczyć tego języka. Nie musimy się więc wstydzić za angielski naszych absolwentów.
- Czy studenci i osoby pracujące na morzu mają jakieś
możliwości dodatkowego podnoszenia swoich kwalifikacji językowych w Akademii Morskiej?
- Pięć lat temu w naszej uczelni utworzono Maritime English Center, które zajmuje się kursami podnoszącymi
językowe kwalifikacje zarówno studentów, jak i pływających oficerów. Kursy u nas wykupują tez przedsiębiorstwa gospodarki morskiej i np. Urząd Morski. Wszystkie te osoby mogą zakończyć swoją edukację
odpowiednimi testami. Okazało się, że studenci wolą komputerowe testy oparte w głównej części o słuchanie. Nie boją się ich tak bardzo jak rozmowy z nauczycielem. W związku z tym, że mamy takie
możliwości, postanowiliśmy stworzyć jedno z pierwszych centrów certyfikacji znajomości morskiego języka angielskiego. W 2010 r. Polska przejmuje przewodnictwo nad Komisją Spraw Morskich Unii Europejskiej.
Wtedy będziemy starać się wprowadzać, jako jedną z propozycji rezolucji, centra wyznaczające minimalne poziomy językowe, od których nie ma odstępstw. Nad tym w tej chwili pracujemy.
- Co w
praktyce zmieni utworzenie takich centrów?
- Potwierdzanie znajomości angielskiego już praktycznie jest obowiązkowe przy przyjmowaniu do pracy na statek. Żadna firma rekrutująca bez niego nie
zatrudni. Jest tu jednak duża różnorodność certyfikatów i każda firma się stara, żeby byty one tylko jej własne. My po raz pierwszy postaramy się zgromadzić te wszystkie certyfikaty pod jednym dachem.
Będzie wiadomo, że np. pan kapitan potrzebuje certyfikatu "A", a pan mechanik certyfikatu "B". Każdy będzie miał określoną specyfikację. Na razie staramy się dostać akredytację. Będziemy musieli
się też trzymać wysokich standardów, wyznaczonych przez firmy angielskie i norweskie.
- Kiedy takie pierwsze na świecie centrum może zacząć działać w Akademii Morskiej?
- Sądzimy, że uda
się go otworzyć w marcu przyszłego roku, bo nie wypada robić tego przed prezydencją polską w UE. Będzie to dobry akcent na jej start i okazja do pokazania, że jednak jesteśmy zdecydowanie morskim
narodem.
- Jeśli chodzi o pracę na morzu, nie jest pani tylko teoretykiem, ale także praktykiem. Czy to pomaga w nauczaniu morskiego angielskiego?
-Jesteśmy jednymi z nielicznych
anglistów, którzy mieli obowiązek pływać. 33 lata temu zaczęłam jako pierwsza, pływając przez pół roku na szkolnym statku "Antoni Ledóchowski". Następnie pływali pozostali nasi angliści. Wszyscy
przyjmowani do pracy nauczyciele obowiązkowo pływają przynajmniej dwa tygodnie na "Nawigatorze XXI". Jeśli mamy o czymś uczyć, to musimy to świetnie znać. Nie możemy opowiadać studentom jakichś
banialuk na temat, o którym nie mamy pojęcia. Jeżeli bym nie wiedziała, jak wygląda silnik pomocniczy, to nigdy nie przeprowadzę zajęć na ten temat. Będziemy się starali ten model, zakładający konieczność
popływania przez anglistów, wprowadzić na świecie. Jest on w tej chwili obowiązujący w Japonii i przynosi bardzo dobre rezultaty.
- Dziękuję za rozmowę.