Po 8 latach spawania mamy już kadłub naszego narodowego okrętu wojennego.
Trwają lamenty nad upadkiem kolejnej
stoczni, mniej sławnej niż dwie z Gdyni i Szczecina, co je Ka-tar kupował czy gdańsko-donbaska "kolebka". Chodzi o Stocznię Marynarki Wojennej, która jest jednocześnie i stocznią ze stoczniowcami, i
elementem naszej znakomitej armii z tajemnicami wojskowymi.
Marynarka bez guzików...
Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni słynie na całym świecie, bo od 8 lat buduje jeden okręt o ksywce
Gawron i nie wiadomo, czy go kiedykolwiek skończy.
Program budowy siedmiu wielo-zadaniowych korwet (niewielkich okrętów wojennych służących do zwalczania i wykrywania łodzi podwodnych oraz okrętów
nawodnych za pomocą kierowanych pocisków rakietowych) nazwanych Gawronami wymyślił i wdrożył były dowódca Marynarki Wojennej admirał Ryszard Łukasik. Choć specjaliści twierdzili, że ten typ korwet jest za
duży na Bałtyk, a za mały do dłuższych działań na oceanie i w budżecie państwa nie było na to kompletnie pieniędzy, w listopadzie 2001 r. ówczesny premier Leszek Miller położył stępkę (w powiedzeniu
stoczniowców oznacza to rozpoczęcie budowy statku) pod pierwszą korwetę. Od tego czasu do dzisiaj jedyne, co wyprodukowano, to pospawane w coś na kształt kadłuba blachy o wadze kilkuset ton. Wydano na to
około 400 mln zł, ostrożnie licząc (ukończona i wyposażona korweta miała najpierw kosztować nie więcej niż 300 mln zł). Nie przeszkodziło to nigdy kolejnym ministrom obrony narodowej umieszczać
budowy Gawrona w kolejnych "Programach rozwoju Sił Zbrojnych RP na lata..." czy "Narodowych Programach Budowy Okrętów".
Właśnie kilkanaście dni temu, 16 września, Gawron - kadłub
wreszcie został spuszczony na wodę i teraz za pomocą jednego holownika można go dostarczyć do każdej stoczni na świecie, żeby robiła z tego okręt. Nawet do stoczni w Chinach. Tylko czy Chiny go zechcą?
Wodowanie odbyło się bez zbędnej pompy, bo i chwalić się nie ma czym.
Jak się dowiadujemy, aby te po-spawane kilkaset ton blachy doprowadzić do stanu, że staną się one wyposażoną w system
elektroniczny korwetą zdolną do żeglugi, po-trzeba kolejnych 600 mln zł. Plus rakiety za jakieś 500 min zł, aby korweta była zdolna do walki. Dałoby to razem półtora miliarda.
W MON powoli chyba ktoś
wreszcie mądrzeje, bo w sierpniowym numerze "Przeglądu Morskiego", miesięcznika wydawanego przez MON, znajduje się opinia podpisana aż przez dwóch komandorów poruczników, że pływanie jednej takiej
korwety na Bałtyku w razie konfliktu zbrojnego niewiele nam pomoże, i że wobec tego szkoda szmalu. A siedmiu takich korwet, jak było w planie, nigdy mieć nie będziemy. Myśmy o bezsensie tej budowy
napisali pierwsi ponad 4 lata temu ("Nie" nr 4/2005). Szkoda, że nikt wówczas nas nie posłuchał, bo byłoby taniej.
...bez podszewki...
Nie da się także ukryć, że ta budowa-niebudowa
Gawrona przez ostatnie lata była jedynym uzasadnieniem funkcjonowania Stoczni Marynarki Wojennej. To z tej kasy było na pensje dla - uwaga, uwaga! - 1300 pracowników stoczni, z których tylko - uwaga,
uwaga! - 500 to byli pracownicy zatrudnieni w produkcji. Cała reszta to rozmaicie rozumiana administracja.
Pierwsze i może jedyne pytanie, na które trzeba sobie odpowiedzieć, brzmi: czy Marynarce
Wojennej potrzebna jest odrębna stocznia zbrojeniowa? Prawidłową odpowiedź uzyskamy dzięki pytaniom pomocniczym.
Pytanie pomocnicze pierwsze brzmi: Kiedy Stocznia Marynarki Wojennej zbudowała ostatni
okręt dla polskiej marynarki? Odpowiedź: w 1995 roku, czyli 14 lat temu.
Pytanie drugie: Co ta państwowa stocznia zbrojeniowa robiła przez 14 lat, jeśli nie budowała nam okrętów? Odpowiedź: zajmowała
się trochę cywilną produkcją kawałków statków na eksport (zrobiła między innymi 13 nadbudówek), trochę coś remontowała na rynki zagraniczne i prywatne oraz trochę remontowała naszemu wojsku. Jakież to
pole dla kombinacji polegającej na przerzucaniu części kosztów z eksportowej produkcji do budżetowej kieszeni! Czy to ktoś kiedykolwiek w tej stoczni sprawdził? Nikt nigdy, bo wiadomo - tajemnica
wojskowa. W stoczniach w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie to chociaż NIK był...
Pytanie pomocnicze trzecie: Czy zdarzyło się, żeby między rokiem 1995 i 2009 jakaś inna firma dostarczyła nowy okręt polskiej
flocie? Owszem, tak było. W 2001 r. Stocznia Północna z Gdańska przekazała tzw. okręt wsparcia logistycznego Kontradmirał Xawery Czernicki. Wniosek z tego taki, że okręty wojenne (których i tak Polska
Marynarka Wojenna nie zamawia, bo nie ma kasy) mogą powstawać w stoczniach cywilnych, z czego logicznie wynika, że tam też mogą być remontowane, żadna specjalna stocznia nie jest więc marynarce
potrzebna.
Pytanie czwarte, czy Polsce w ogóle są potrzebne wielkie okręty? Ze "Strategii Bezpieczeństwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej" z 2007 r. wynika, że nie przewiduje się konfliktu
zbrojnego, w którym naprzeciwko siebie miałaby stanąć nasza Marynarka Wojenna i Marynarka Wojenna innego kraju.
...i bez rękawów
Nowy prezes Stoczni Marynarki Wojennej (notabene
importowany tam ze Stoczni Gdańskiej, gdzie wiceprezesował pod Andrzejem Jaworskim) Roman Kraiński zabiera się do zwolnienia 300 pracowników, bo nie ma już czym płacić. Związki zawodowe drą się
wniebogłosy i co chwila zapowiadają urządzenie kolejnego protestu.
W odpowiedzi należy zrobić coś takiego: Stocznię Marynarki Wojennej szybko zlikwidować, a jej tereny sprzedać deweloperowi. Kasa z
lego może być nielicha, a Stocznia Marynarki Wojennej nie jest do niczego potrzebna. Jest jedynie kolejną skarbonką bez dna. Nawet zamiana jej na małą stocznię remontową jest bez sensu, bo w stoczni tej
zapomniano nie tylko, jak się buduje okręty, ale zapomniano, jak się buduje cokolwiek co pływa. Spóźniają się tam ze wszystkim, nawet ze statkami bez armat i torped. Kadłub trawlera rybackiego Trondur i
Gotu miał być gotowy w kwietniu - wodowano go w ostatnich dniach lipca.
Ze sprzedażą terenów deweloperowi należy się pospieszyć. Niedługo kryzys minie i ktoś może będzie chciał postawić w Gdyni drugi
wieżowiec z widokiem na port i morze.