Przed wejściem do jednej z hal stoi stoczniowiec. Ramię ma zgięte w słynnym geście Kozakiewicza, a środkowy palec
prawej ręki wyprostowany - wiadomo, co to oznacza. I napis "Dla Donalda". Też wiadomo, o kogo chodzi. Stoczniowiec jest oczywiście martwy, tak jak martwa jest cała stocznia.
Metalowa rzeźba
powstała z wściekłości i frustracji zwolnionych pracowników. W tej chwili w stoczni panuje ponura cisza. Milczą warte dziesiątki milionów euro wycinarki plazmowe i giętarki w walcowni. Tylko wiatr hula po
pochylniach, na których zostały na wpół dokończone sekcje budowanych jednostek. Nikt nie spawa i nie maluje ostatniego statku, który stoi zacumowany przy nabrzeżu. Determinacja nielicznej garstki tu
zatrudnionych jest jednak nadal potrzebna. Muszą ratować to, co zostało. Chronić maszyny przed korozją, konserwować dźwigi, naprawiać instalacje. Najważniejsze jednak zadanie to uratować stocznię przed
złodziejami i złomiarzami. Próby kradzieży zdarzają się tu bardzo często. Na szczęście ochrona też działa.
Złodziej skacze przez płot
Teren stoczni zajmuje dziś blisko 60 ha. To
kilometry płotów, murów, siatek i bardzo długie nabrzeże. Do tego 5 bram. I fama, która kilka miesięcy temu poszła po mieście - że ze stoczni da się wszystko ukraść. Nic dziwnego, że złomiarze
zaatakowali. Masowo. W weekendy było tu naprawdę gorąco. Wojna trwa nadal.
- Ale sytuację udało się nam opanować - zapewnia Czesław Głowacki, kierownik biura zabezpieczenia stoczni. - W tej chwili
tylko sporadycznie zdarzają się próby kradzieży. Zatrzymujemy złodziei i przekazujemy ich w ręce policji. Zapadały wyroki skazujące sprawców na więzienie. Nadal oczywiście w weekend mobilizujemy siły.
Teraz z kolei panuje wśród meneli przekonanie, że stocznia jest dobrze chroniona. Wielu złomiarzy przekonało się, że 16 nowoczesnych sterowanych kamer przemysłowych faktycznie działa. Że ochrona to nie
"dwóch dziadków na emeryturze", tylko wyszkoleni, uzbrojeni i sprawni fizycznie mężczyźni. Ochroniarze w większości to dawni pracownicy stoczni, którzy teren znają jak własną kieszeń. Wiedzą, którędy
dostają się przez płot złodzieje, w newralgicznych punktach zastawiają więc zasadzki i instalują czujki. Najcenniejszy majątek, czyli elektronarzędzia, materiały spawalnicze i kable zostały zgromadzone w
dodatkowo chronionych magazynach. Oprócz ochrony dbają o nie pracownicy stoczni, którzy zostali tu po zakończeniu produkcji. Szefostwo ochrony zapewnia też, że majątek jest zabezpieczony nie tylko przed
zewnętrznymi drobnymi złodziejaszkami, ale też przed ludźmi, którzy wchodzą i wjeżdżają na teren oficjalnie. Przecież oprócz około 200 byłych stoczniowców, którzy konserwują urządzenia, pracuje tu ponad
500 osób zatrudnionych w zewnętrznych firmach. Trzeba pilnować, kto i co wywozi z zakładu. Do tej pory nie zanotowano większej próby kradzieży.
Aż wszystko zardzewieje?
Spacer po halach,
po nabrzeżu i po pochylniach robi dziś wstrząsające wrażenie. Wydaje się, że produkcja trwa tu nadal, a nie ma ludzi, bo jest po prostu niedziela (chociaż stocznia nie usypiała nawet w święta). Czekają
gotowe sekcje statków - ba, stoi na nabrzeżu "prawie gotowy" ogromny kontenerowiec. Na jednej z pochylni świeci się nowa gigantyczna śruba okrętowa. Gdyby ktoś jednak chciał dziś uruchomić produkcję
statków, to samo sprawdzenie instalacji i urządzeń zabrałoby kilka miesięcy. Pełny rozruch zakładu byłby możliwy najwcześniej po pół roku. Potrzebne są gigantyczne pieniądze i armia fachowców. Najlepiej
byłych operatorów, którzy znają ten specjalistyczny sprzęt.
Kiedy zmieni się sytuacja, czy znajdzie się inwestor, czy zapadanie decyzja o uruchomieniu produkcji? - na te pytania nikt dziś w Polsce nie
udzieli wiarygodnej odpowiedzi. To oznacza, że wyrok śmierci na stoczni został już wykonany.