Sklep    |  Mapa Serwisu    |  Kontakt   
 
Baza Firm
Morskich
3698 adresów
 
Zaloguj się
 
 
Szybkie wyszukiwanie
Szukanie zaawansowane
Strona głównaStrona główna
Wszystkie artykułyWszystkie artykuły
<strong>Subskrybuj Newsletter</strong>Subskrybuj Newsletter
 

  Informacje morskie. Wydarzenia. Przetargi
Wydrukuj artykuł

Statki na piasku

Nie, 2009-09-07

Dokładanie do stoczni skończy się dopiero w chwili wywiezienia resztek blach na złom i sprzedania terenów developerom. Z jakiego powodu Karol Guzikiewicz największy rozrabiaka ze stoczniowej "solidaruchy", rozbił w piątek 28 sierpnia namioty pod domem Tuska w Sopocie i koczował tam z kolegami do niedzieli? Bo do stoczniowej "solidaruchy" z kultowej kolebki dotarło, że żadnych statków, w żadnych polskich stoczniach nikt budować nie będzie. I w słynnej kolebce także. Koreańczycy, którzy budują statki coraz taniej i coraz lepiej, przejmują większość przemysłu stoczniowego także w Europie. Czego nie przejmą oni, prędzej czy później upada. Pisaliśmy o tym nie tak dawno. Co prawda, Konstanty Litwinów, prezes ISD, ukraińskiej spółki, która kupiła stocznię, oraz dyrektor generalny zakładu Bożydar Meczkow opowiadają, że nie jest źle, a nawet jest dobrze, ale to tylko opowieści, podobne do opowieści ministra Grada o mitycznych inwestorach z Kataru. Ukraińcy po cichu plują sobie w brodę, że kupili tego bankruta. W październiku mają ruszyć pierwsze zwolnienia w stoczni. W naszej Narodowej Świątyni "S", która tylko z nazwy jest stocznią, produkcja statków zamiera. Co prawda, stoi na pochylni mały gazowiec dla armatora z Włoch, ale od dawna wiadomo, że nie zostanie ukończony i oddany w terminie. Żadnego z tych kilku statków, które w kolebce "S" zbudowano w ostatnich kilku latach, nie oddawano w terminie. Za to wszystkie złej jakości. Dodajmy, że były jednostki niewielkie, oddawane bez wyposażenia. Sama pospawana stal. Stocznia ma kłopoty ze specjalistami, bo kto był w czymś dobry, już dawno się zwolnił. Karol organizuje zajęcia Stocznia Gdańska od wielu miesięcy nie ma żadnego nowego kontraktu. Miała oprócz statków budować tzw. cargi (specjalne konstrukcje stalowe), ale ich produkcję wstrzymano z powodu braku zamówień, a produkcja wież wiatrowych, jeśli ruszy, to najwcześniej za dwa lata. Do tego dochodzą międzynarodowe kłopoty ukraińskiego właściciela naszej kolebki. Ma ok. 3 mld dolarów długu. Ponieważ naszym zdaniem prędzej czy później Ukraińcy będą musieli stocznię zamknąć, Guzikiewicz chce wyciągnąć od Tuska, czyli z budżetu, tak jak jego koledzy z Gdyni i Szczecina, od 20 do 60 tys. zł na jednego zwalnianego z roboty. Czyli chce specustawy. Domaga się dla ok. 2,2 tys. pracowników stoczni jakiegoś, lekko licząc, miliarda. Problem w tym, że gdańska kolebka ma prywatnego właściciela, który ją od państwa kupił. Mało tego, że kupił, to jeszcze kupując, dostał od Tuska szmal za to, że kupuje. Nie dalej jak w początkach sierpnia tego roku z budżetu państwa poprzez Agencję Rozwoju Przemysłu wpłynęło na konto Stoczni Gdańskiej 150 mln zł, aby mogła popłacić długi. Władze Gdańska umorzyły stoczni 2 mln zł długu z tytułu podatku od nieruchomości. Choć miasto kilka miesięcy temu, szukając oszczędności, zrezygnowało z planu budowy kilku sal gimnastycznych i basenów przy szkołach. Tusk nie powinien się zgadzać na objęcie specustawą solidarnościowej kolebki pod żadnym pozorem. I pozwolić na jej ostateczny upadek. Nauka z tego płynąca będzie bowiem największym osiągnięciem całego ruchu "S" w jego historii. Romek do Jarka, Jarek do Wojtka W praktyce stocznią w Gdańsku rządził od dawna przewodniczący stoczniowej "Solidarności" Roman Gałęzewski. Było tak, że jeździł albo telefonował do prezesa Kaczyńskiego i klarował mu, co będzie dla stoczni najlepsze. Potem Kaczyński dzwonił do Wojciecha Jasińskiego, swojego ministra skarbu, i powtarzał, co zapamiętał z gadki Gałęzewskiego. W ten to uproszczony sposób w kolebce "Solidarności" zrobiono prezesem Andrzeja Jaworskiego, etnologa z wykształcenia, który o statkach wiedział, że pływają, a o zarządzaniu dużą firmą tyle, że prezesowi przysługuje dobre służbowe auto. Drugą najważniejszą postacią w zakładzie od dawna jest wiceprzewodniczący NSZZ "S" Stoczni Gdańskiej Karol Guzikiewicz. To człowiek od zadym. Przypomnijmy, że 29 października 2007 roku przed Urzędem Marszałkowskim w Gdańsku stoczniowcy ze Stoczni Gdańskiej spalili kilka opon, co bardzo malowniczo wyglądało w telewizji. Wówczas palenie opon miało być akcją prewencyjną, gdyby przypadkiem platformersom przyszło do głowy opóźniać sprzedaż zakładu ukraińskim inwestorom. Bo Gałęzewski, Guzikiewicz i Jaworski chcieli tej sprzedaży. Dostali, co chcieli. Gdy Gałęzewski, Guzikiewicz i Jaworski - ludzie jak najbardziej pana prezesa i jego sobowtóra z pałacu - sprzedawali w drugiej połowie 2007 r. koncernowi ISB Donbas stocznię, mowa była o 800 mln inwestycji i produkcji 20 statków rocznie! Były to obietnice kompletnie z księżyca. Romek chodzi w marynarce Czemu tak bardzo chcieli tej sprzedaży? Aby przy nowym właścicielu zamieść pod dywan to, co było do zamiecenia. Stocznia pod prezesurą Jaworskiego podpisała w listopadzie 2006 r. pierwszy niezależny kontrakt na statek dla niemieckiego armatora. W kontrakcie źle oszacowano koszty i terminy. Zakład dostał w plecy ok. 40 mln zł. Sąd, do którego sprawa trafiła, orzekł, że lepiej było podpisać taki kontrakt niż żaden, bo ten był jedyny (sic!). Swoją drogą jeden z ówczesnych wiceprezesów, którzy negocjowali i podpisywali ten kontrakt, Andrzej Buczkowski, wyjechał do dalekiego Wietnamu, jako przedstawiciel fińskiej firmy Wartsila, produkującej morskie silniki Diesla. Drugiemu - Romanowi Kraińskiemu - dano kolejną szansę w Polsce. Został prezesem... Stoczni Marynarki Wojennej. Tak, tak, tej której załoga niedawno protestowała w Warszawie w... obronie przemysłu stoczniowego. Na marginesie dodajmy, że rząd powinien Stocznię Marynarki Wojennej czym prędzej zlikwidować. Jest tak samo niepotrzebna. Ale to kwestia na osobny tekst. A Andrzejowi można naskoczyć Andrzej Jaworski jest obecnie posłem, choć jego związki ze stocznią nie wygasły. Jak wynika z jego oświadczenia majątkowego w 2008 r., brał ze stoczni średnio miesięcznie 27 tys. zł. Kiedy go w końcu zwolnili, odwołał się do sądu pracy z żądaniem zapłacenia mu 50 tys. zł odszkodowania, bo zwolniono go bez wymaganej zgody sejmiku wojewódzkiego (był wówczas radnym wojewódzkim). Sąd nakazał wypłacić mu 17 tys. zł. Ponieważ trwają odwołania od wyroku, możliwe, że dostanie więcej. Oprócz tego Jaworski jest prezesem Fundacji Stoczni Gdańskiej. Założył ją na krótko przed tym, jak go Ukraińcy wywalili. Fundację założył z... Gałęzewskim i Guzikiewiczem. Fundacja ma za cel promować stocznię i pomagać pracownikom. Na razie pomogła samemu Jaworskiemu, wypłacając mu w tym roku 5,7 tys. zł. Rzekomo za opracowanie, jak pozyskać środki na działalność fundacji. Faktycznie fundacja pozyskała sponsora na zorganizowanie w maju tego roku pikniku dla pracowników. Sponsorem był SKOK, parabank zaprzyjaźniony z politycznymi protektorami Jaworskiego. No, ale ponieważ Andrzej Jaworski jest posłem, to wszyscy mogą mu naskoczyć. Co innego nam. Nam jeszcze ze wspólnego budżetu mogą zabrać trochę kasy. Jednak na szczęście historia zbliża się do swojego nieuniknionego końca.
 
Waldemar Kuchanny
 
Strona Główna | O Nas | Publikacje LINK'a | Prasa Fachowa | Archiwum LINK | Galeria
Polskie Porty | Żegluga Morska | Przemysł okrętowy | Żegluga Śródlądowa | Baza Firm Morskich | Sklep | Mapa Serwisu | Kontakt
© LINK S.J. 1993 - 2024 info@maritime.com.pl