Dokładanie do stoczni skończy się dopiero w chwili wywiezienia resztek blach na złom i sprzedania terenów developerom.
Z jakiego powodu Karol Guzikiewicz największy rozrabiaka ze stoczniowej "solidaruchy", rozbił w piątek 28 sierpnia namioty pod domem Tuska w Sopocie i koczował tam z kolegami do niedzieli? Bo do
stoczniowej "solidaruchy" z kultowej kolebki dotarło, że żadnych statków, w żadnych polskich stoczniach nikt budować nie będzie. I w słynnej kolebce także.
Koreańczycy, którzy budują statki coraz
taniej i coraz lepiej, przejmują większość przemysłu stoczniowego także w Europie. Czego nie przejmą oni, prędzej czy później upada. Pisaliśmy o tym nie tak dawno.
Co prawda, Konstanty Litwinów, prezes
ISD, ukraińskiej spółki, która kupiła stocznię, oraz dyrektor generalny zakładu Bożydar Meczkow opowiadają, że nie jest źle, a nawet jest dobrze, ale to tylko opowieści, podobne do opowieści ministra
Grada o mitycznych inwestorach z Kataru. Ukraińcy po cichu plują sobie w brodę, że kupili tego bankruta. W październiku mają ruszyć pierwsze zwolnienia w stoczni.
W naszej Narodowej Świątyni "S",
która tylko z nazwy jest stocznią, produkcja statków zamiera. Co prawda, stoi na pochylni mały gazowiec dla armatora z Włoch, ale od dawna wiadomo, że nie zostanie ukończony i oddany w terminie. Żadnego z
tych kilku statków, które w kolebce "S" zbudowano w ostatnich kilku latach, nie oddawano w terminie. Za to wszystkie złej jakości. Dodajmy, że były jednostki niewielkie, oddawane bez wyposażenia. Sama
pospawana stal. Stocznia ma kłopoty ze specjalistami, bo kto był w czymś dobry, już dawno się zwolnił.
Karol organizuje zajęcia
Stocznia Gdańska od wielu miesięcy nie ma żadnego nowego
kontraktu. Miała oprócz statków budować tzw. cargi (specjalne konstrukcje stalowe), ale ich produkcję wstrzymano z powodu braku zamówień, a produkcja wież wiatrowych, jeśli ruszy, to najwcześniej za dwa
lata.
Do tego dochodzą międzynarodowe kłopoty ukraińskiego właściciela naszej kolebki. Ma ok. 3 mld dolarów długu.
Ponieważ naszym zdaniem prędzej czy później Ukraińcy będą musieli stocznię zamknąć,
Guzikiewicz chce wyciągnąć od Tuska, czyli z budżetu, tak jak jego koledzy z Gdyni i Szczecina, od 20 do 60 tys. zł na jednego zwalnianego z roboty. Czyli chce specustawy. Domaga się dla ok. 2,2 tys.
pracowników stoczni jakiegoś, lekko licząc, miliarda.
Problem w tym, że gdańska kolebka ma prywatnego właściciela, który ją od państwa kupił. Mało tego, że kupił, to jeszcze kupując, dostał od Tuska
szmal za to, że kupuje. Nie dalej jak w początkach sierpnia tego roku z budżetu państwa poprzez Agencję Rozwoju Przemysłu wpłynęło na konto Stoczni Gdańskiej 150 mln zł, aby mogła popłacić długi. Władze
Gdańska umorzyły stoczni 2 mln zł długu z tytułu podatku od nieruchomości. Choć miasto kilka miesięcy temu, szukając oszczędności, zrezygnowało z planu budowy kilku sal gimnastycznych i basenów przy
szkołach.
Tusk nie powinien się zgadzać na objęcie specustawą solidarnościowej kolebki pod żadnym pozorem. I pozwolić na jej ostateczny upadek. Nauka z tego płynąca będzie bowiem największym
osiągnięciem całego ruchu "S" w jego historii.
Romek do Jarka, Jarek do Wojtka
W praktyce stocznią w Gdańsku rządził od dawna przewodniczący stoczniowej "Solidarności" Roman
Gałęzewski.
Było tak, że jeździł albo telefonował do prezesa Kaczyńskiego i klarował mu, co będzie dla stoczni najlepsze. Potem Kaczyński dzwonił do Wojciecha Jasińskiego, swojego ministra skarbu, i
powtarzał, co zapamiętał z gadki Gałęzewskiego. W ten to uproszczony sposób w kolebce "Solidarności" zrobiono prezesem Andrzeja Jaworskiego, etnologa z wykształcenia, który o statkach wiedział, że
pływają, a o zarządzaniu dużą firmą tyle, że prezesowi przysługuje dobre służbowe auto.
Drugą najważniejszą postacią w zakładzie od dawna jest wiceprzewodniczący NSZZ "S" Stoczni Gdańskiej Karol
Guzikiewicz. To człowiek od zadym. Przypomnijmy, że 29 października 2007 roku przed Urzędem Marszałkowskim w Gdańsku stoczniowcy ze Stoczni Gdańskiej spalili kilka opon, co bardzo malowniczo wyglądało w
telewizji. Wówczas palenie opon miało być akcją prewencyjną, gdyby przypadkiem platformersom przyszło do głowy opóźniać sprzedaż zakładu ukraińskim inwestorom. Bo Gałęzewski, Guzikiewicz i Jaworski
chcieli tej sprzedaży. Dostali, co chcieli.
Gdy Gałęzewski, Guzikiewicz i Jaworski - ludzie jak najbardziej pana prezesa i jego sobowtóra z pałacu - sprzedawali w drugiej połowie 2007 r. koncernowi ISB
Donbas stocznię, mowa była o 800 mln inwestycji i produkcji 20 statków rocznie! Były to obietnice kompletnie z księżyca.
Romek chodzi w marynarce
Czemu tak bardzo chcieli tej sprzedaży?
Aby przy nowym właścicielu zamieść pod dywan to, co było do zamiecenia. Stocznia pod prezesurą Jaworskiego podpisała w listopadzie 2006 r. pierwszy niezależny kontrakt na statek dla niemieckiego armatora.
W kontrakcie źle oszacowano koszty i terminy. Zakład dostał w plecy ok. 40 mln zł. Sąd, do którego sprawa trafiła, orzekł, że lepiej było podpisać taki kontrakt niż żaden, bo ten był jedyny (sic!).
Swoją drogą jeden z ówczesnych wiceprezesów, którzy negocjowali i podpisywali ten kontrakt, Andrzej Buczkowski, wyjechał do dalekiego Wietnamu, jako przedstawiciel fińskiej firmy Wartsila, produkującej
morskie silniki Diesla. Drugiemu - Romanowi Kraińskiemu - dano kolejną szansę w Polsce. Został prezesem... Stoczni Marynarki Wojennej. Tak, tak, tej której załoga niedawno protestowała w Warszawie w...
obronie przemysłu stoczniowego.
Na marginesie dodajmy, że rząd powinien Stocznię Marynarki Wojennej czym prędzej zlikwidować. Jest tak samo niepotrzebna. Ale to kwestia na osobny tekst.
A
Andrzejowi można naskoczyć
Andrzej Jaworski jest obecnie posłem, choć jego związki ze stocznią nie wygasły.
Jak wynika z jego oświadczenia majątkowego w 2008 r., brał ze stoczni średnio
miesięcznie 27 tys. zł. Kiedy go w końcu zwolnili, odwołał się do sądu pracy z żądaniem zapłacenia mu 50 tys. zł odszkodowania, bo zwolniono go bez wymaganej zgody sejmiku wojewódzkiego (był wówczas
radnym wojewódzkim). Sąd nakazał wypłacić mu 17 tys. zł. Ponieważ trwają odwołania od wyroku, możliwe, że dostanie więcej.
Oprócz tego Jaworski jest prezesem Fundacji Stoczni Gdańskiej. Założył ją na
krótko przed tym, jak go Ukraińcy wywalili. Fundację założył z... Gałęzewskim i Guzikiewiczem. Fundacja ma za cel promować stocznię i pomagać pracownikom. Na razie pomogła samemu Jaworskiemu, wypłacając
mu w tym roku 5,7 tys. zł. Rzekomo za opracowanie, jak pozyskać środki na działalność fundacji. Faktycznie fundacja pozyskała sponsora na zorganizowanie w maju tego roku pikniku dla pracowników. Sponsorem
był SKOK, parabank zaprzyjaźniony z politycznymi protektorami Jaworskiego.
No, ale ponieważ Andrzej Jaworski jest posłem, to wszyscy mogą mu naskoczyć. Co innego nam. Nam jeszcze ze wspólnego budżetu
mogą zabrać trochę kasy. Jednak na szczęście historia zbliża się do swojego nieuniknionego końca.