Są aż trzy powody, żeby opuścić Bałtyk i zająć się łowcami zatopionych skarbów - mamy przecież wakacje (chociaż nie
jest to sezon ogórkowy), interesujący nas łowcy właśnie odwołali się od decyzji amerykańskiego sądu, czego polska prasa nie zauważyła (chociaż zauważyła orzeczenie pierwszej instancji), a poza tym od
tygodnia dyskutujemy na tych łamach o sposobie czytania i pisania.
Właśnie, co jest pierwsze, pismo czy lektura? W czerwcu polski dziennik poinformował o niepomyślnym dla naszych bohaterów wyroku:
"Łowcy skarbów muszą oddać łup". Łup według słownika to "zdobycz pochodząca z rabunku lub grabieży", tymczasem poszukiwanie i eksploracja wraków jest legalną działalnością opartą na niepisanych
"kodeksach" prawa międzynarodowego: law of finds (prawo znalezisk) i law of salvage (prawo ratownictwa mienia). Z tych "przepisów", opartych na tysiącletnim zwyczaju i setkach precedensów z sądów
admiralicji, wynika, że kto wydobył z morza utracone mienie, powinien otrzymać aż dwie nagrody - raz: znaleźne i dwa: wynagrodzenie za ratownictwo. A samo mienie pełni rolę zastawu, czyli jeśli właściciel
się nie znajdzie, przechodzi na własność znalazcy.
Jednak polski dziennikarz konsekwentnie przedstawia ratowników jako przestępców: "monety wydobyte z wraku... zostały przeszmuglowane...; wieść o
przywłaszczeniu...", a ponadto dezinformuje, sugerując, że spór dotyczy znaleziska z wód terytorialnych.
Wszystko to nieprawda. Firma Odyssey Marine wydobyła 17 ton złotych monet na wodach
międzynarodowych, uzyskała licencję importową w USA, złożyła tam skarb do depozytu sądowego i wezwała potomków właścicieli do zgłaszania roszczeń. W przypadku takich znalezisk zdarza się, że prywatne
osoby potrafią udowodnić swoje prawa spadkowe! A tu zgłosił się m.in. rząd Hiszpanii, twierdząc, że ładunek pochodzi z okrętu jej bandery.
Żeby zrozumieć i opisać istotę sporu Odyssey v. Hiszpania
trzeba wiedzieć, że statek to nie okręt. Statek może mieć charakter mienia porzuconego, a okręt - prawie nigdy. Okręt zachowuje właściciela (państwo) i immunitet, nawet gdy została po nim tylko kupka
gwoździ (oczywiście, są wyjątki). I tu jest pies pogrzebany. Jeśli złoto było rządowym ładunkiem przewożonym przez hiszpański okręt wojenny, to Odyssey dostanie tylko znaleźne i za ratownictwo, a jeśli
jakiś statek wiózł prywatne mienie - firma zgarnie prawie całą pulę.
Ale to nie koniec prawniczych zawiłości, bo spornego skarbu... nie wydobyto z żadnego wraku! Leżał bezpośrednio na dnie oceanu,
na głębokości 1100 metrów. Czyli morskie organizmy zjadły - jak myszy w archiwum - dowód, który pozwoliłby rozstrzygnąć jednoznacznie, czy to statek, czy okręt.
Przedstawiając tę sprawę polski
dziennik opuścił wszystko, co w niej ważne, wszystko, co mówi, że świat jest bardziej skomplikowany niż w telewizji, że jest w gruncie rzeczy praworządny, że obce prawo jest inne, a przede wszystkim
mądrzejsze od naszego... Przepadła cała edukacyjna wartość tej historii. Czytelnik dowiaduje się głównie, że złodzieje grasują nawet na dnie oceanu, a dobra władza odbiera im łupy...
Dlaczego
zmarnowano tę smakowitą okazję? Bo dziennikarz nie czytał materiałów źródłowych dokładnie, powoli i ze zrozumieniem, a nadto zamiast okularów używał PRL-owskich uprzedzeń do nurków i biznesu. Słowo pisane
ma najczęściej źródło w innym, wcześniej napisanym słowie - wyrok rodzi się z pozwu, z wyroku informacja dla prasy, z niej pierwotny artykuł, a z pierwotnego skrócony i bardziej popularny. Na każdym
etapie jest więc najpierw lektura...