Z kpt. ż.w. inż. Alfredem Naskrętem, dyrektorem Szkoły Morskiej w Gdyni, rozmawia Lechosław Stefaniak
- Obchodzicie właśnie 10-lecie swego istnienia. Reklamujecie się jako pierwsza tego typu niepubliczna szkoła w Polsce. Jak pan ocenia ten okres w życiu szkoły?
- Historycznie jubileusz
wiąże się ze szkołą, natomiast firma istnieje od 18 lat. Powstała jako ośrodek szkolący marynarzy. Działalność tę prowadzimy nadal, a szkoła jest jej rozszerzeniem.
- To już jest zupełnie inna
jakość szkolenia.
- Tam mamy do czynienia z ludźmi, którzy już mają doświadczenie, pływali na morzu. Przychodzą na konkretne kursy - i nie ma z nimi trudności "wychowawczych". Są kierowani
przez armatorów i muszą przejść szkolenia, aby awansować lub stworzyć sobie szansę podjęcia pracy. Dlatego, szkoła to już zupełnie inna jakość.
Z wychowaniem, o którym wspomniałem, to trochę przesada,
choć przychodzący do nas młodzi ludzie, którzy muszą się pożegnać ze swoim domem, niekiedy nie rozumieją pewnych spraw. Będąc więc na rozdrożu, słuchają naszych uwag - i albo się do nich dostosowują, albo
nie. Ale zanim staną się uczniami, musimy wykonać gigantyczną pracę, związaną z promocją zawodu. Tu doskonale widać ewolucję poczynań: początkowo jeździliśmy po szkołach, następnie odwiedzaliśmy wystawy,
na których rozdawaliśmy foldery, a w tej chwili wydajemy ponad 50 tys. płyt CD rocznie, ukazując działania szkoły czy ścieżkę awansów. Tam też umieściliśmy "linki" do współpracujących z nami
armatorów. Niejednokrotnie młodzież, korzystając z płyty, wchodziła na internetowe strony armatorów i sprawdzała, czy to, co mówimy, jest prawdą. To nas bardzo uwiarygodniało, gdyż młodzi ludzie uwierzyli
w możliwości startu w dorosłe życie i osiągnięcia korzyści finansowych poprzez pracę na statku. Kiedyś mieliśmy taki dziwny przypadek: jeden z naszych kolegów, będąc na wystawie, spotkał się w Lublinie z
młodzieżą szkoły o profilu mechanicznym. Powiedział im wtedy, że absolwenci w chwili podjęcia pierwszej pracy zarabiają w granicach 2 tys. euro. Po spotkaniu, w kuluarach, dyrektor stwierdził, że takich
liczb nie wolno podawać, bo ludzie w to nie uwierzą. Jeżeli powie im się, że 2 tys. zł, to będą się cieszyli.
- Ale to jest prawda z tymi waszymi zarobkami...
- To są nasze
doświadczenia i nie musimy kłamać, choć niektórzy uważają nas nawet za szarlatanów. Przedstawiciele pewnej szkoły przyjechali do nas, sprawdzić, czy w ogóle istniejemy. Rok temu, zawiązało się
"Partnerstwo dla morza". Jest to interesująca inicjatywa, skupiająca niektórych armatorów i wszystkie ośrodki kształcenia - szkoły i akademie. Jest to spora grupa ludzi, którzy chcą ten zawód
propagować wśród młodzieży. Jeszcze za wcześnie na efekty "Partnerstwa", ale niezależnie od tego, kto będzie promował pracę na morzu, jest to ważna sprawa, którą trzeba wykonać. Ostatnio rozmawiałem z
jednym z naszych kooperantów, przedstawicielem firmy angielskiej, który powiedział mi ciekawą rzecz. Otóż, brytyjska flota wojenna ciągle miała kłopoty z naborem ludzi do służby. Przez pół roku
"trąbiono" w telewizji, radiu i innych mediach publicznych, że "nie ma to jak Navy" - i po roku zabrakło w niej miejsc! Czyli, jednak medialne informacje odnoszą skutek. U nas w mediach rzadko się
o tym mówi.
- Można więc wnioskować, że u was miejsc jeszcze nie brakuje...
- Jeszcze nie. Dzięki tej pracy, którą wykonaliśmy wcześniej, ławy nam się zapełniają. Jesteśmy na tyle
elastyczni, że wchłoniemy każdą ilość, gdyż możemy różnie układać plany zajęć, poszerzać nasze zasoby lokalowe. Z tym sobie poradzimy. Na pewno wąskim gardłem są symulatory. Ale i to pokonaliśmy.
Początkowo istniały obawy, że wpuszczając ludzi na symulatory, kosztem wolnej soboty czy niedzieli, czy w godzinach nocnych, będą jakieś zgrzyty lub młodzież odniesie się z niechęcią do proponowanego
rozwiązania. Okazało się, że były to dla nich najprzyjemniejsze zajęcia.
- Było to jakby wprowadzenie do pracy na statku, bo wachty przecież trwają całą dobę. Gdzie szukacie chętnych do waszej
szkoły?
- Wytypowaliśmy 17 miast, głównie wojewódzkich, które organizują wystawy - i na nich zapoznajemy ludzi z naszą ofertą. Bardzo duży nacisk kładziemy na tzw. Ścianę Wschodnią. Wynika to
przede wszystkim z panującego tam bezrobocia. Stamtąd zawsze przybywa sporo chętnych. Nabór prowadzimy właściwie przez całe wakacje. Jest 5 terminów, w których można do nas przyjechać, ze względu na
wakacyjną pracę, później odebrane świadectwo lub inne przyczyny. W br., w pierwszym terminie, zgłosiło się aż 17 osób, bo zwykle było 5-6. Mamy bardzo dobre kontakty na Słowacji i w Czechach. Aktualnie
umowę podpisało z nami 9 Słowaków i 10 Czechów. A cały czas trwa nabór. Mamy nawet kilka osób z Białorusi, z tym że przeważnie są oni polskiego pochodzenia, podobnie jak uczniowie z Ukrainy. Kiedy
zapytaliśmy jednego z nich, dlaczego nas wybrał, choć w Odessie jest podobna uczelnia, odpowiedział, że tu jest taniej. Widząc, że na Ukrainie zainteresowanie szkołą rośnie, przygotowujemy informatory
także w języku ukraińskim. Dotychczas były po polsku, angielsku, czesku i słowacku. Cieszy nas to, bo czujemy się osadzeni w realiach europejskich. Przed paroma dniami odwiedził nas sekretarz generalny
IMO, który bardzo pozytywnie wyrażał się o polskich poczynaniach w przygotowaniach kadry do pracy na morzu. Przygotowaliśmy okolicznościową prezentację, pokazując doświadczenia szkoły w promowaniu zawodów
morskich i ścieżek kariery. Trafi ona do IMO, gdzie będzie oceniana i - być może - zostanie upowszechniona. Muszę powiedzieć, że mimo kryzysu, liczba naszych uczniów utrzymuje się mniej więcej na tym
samym poziomie. Jest ich tylu, że spokojnie możemy zasilać szeregi oficerów nawigatorów i mechaników na świecie.
- Ilu w tej chwili słuchaczy uczy się w waszej szkole i ilu na pierwszym roku?
- Obecnie nabór jeszcze trwa, więc trudno powiedzieć, ilu rozpocznie naukę, choć nasze prognozy są bardzo optymistyczne. Średnio szkołę kończy 50-60 nawigatorów i ok. 20 mechaników. Przez
kilka lat nie udawało się nam uruchomić wydziału mechanicznego, ale w końcu go mamy i zainteresowanie nim stale rośnie.
- Jeszcze parę lat temu, zarzucano wam, że kształcicie oficerów zbyt
krótko, że nie przywiązujecie wagi do teoretycznych przedmiotów. Jak jest teraz, bo wiem, że macie wiele międzynarodowych certyfikatów, które potwierdzają waszą linię programową?
- Jestem
przeświadczony, że wspomniane zarzuty były bardziej personalne niż merytoryczne. Jeżeli absolwenci naszej szkoły startują do pracy na równorzędnych warunkach z absolwentami obu akademii, to chyba świadczy
o naszym dorobku i daje zielone światło do dalszego kształcenia. Prawdą jest, że niewiele krajów szkoli marynarzy na studiach wyższych, a polskie przepisy wyraźnie stanowią, że aby uzyskać dyplom kapitana
czy starszego mechanika, wystarczy posiadać średnie wykształcenie i odpowiednią zawodową edukację. Dlatego wyższe studia nie są wymogiem, choć w Polsce jest to praktykowane.
- Po trwającej 2,5
roku nauce, waszą szkołę opuszczają oficerowie, którzy są poszukiwani na światowym rynku żeglugowym...
- Od kilku lat, mamy stale zwiększającą się grupę armatorów, którzy podpisują z nami
umowy sponsoringu: opłacają naukę i mają gwarancję, że nie będą martwili się o przyszłą kadrę. Absolwenci mają dobrą opinię, są sprawdzeni, w większości już posiadają dyplomy morskie. Warunkiem,
inicjującym ten sukces, jest egzamin wstępny, którego poważne sito stanowi test prowadzony przez psychologów oceniających przydatność do pracy na morzu. To dowód, że nie trafiają tu ludzie przypadkowi.
- Jakie są główne kryteria ich oceny?
- Pracowity, koleżeński, odporny na stresy, niekonfliktowy, umiejący sobie radzić w środowisku międzynarodowym i mający duże poczucie
odpowiedzialności - to są główne cechy dobrego marynarza. Po takim teście, odsiew jest rzędu 30%. Kiedyś zrobiliśmy eksperyment i - wbrew ocenie psychologów - przyjęliśmy wszystkich. Proszę sobie
wyobrazić, że nikt z osób niedopuszczonych nie ukończył szkoły, a niektórzy wykruszyli się już po I semestrze. Na początku wszyscy starają się być ludźmi sukcesu, bo wierzą, że dadzą sobie radę. Wtedy
wchodzi armia nauczycieli, którzy ich uczą, "gnębią", a następnie uczniowie trafiają na praktykę morską: nawigatorzy na 12, a mechanicy - na 10 miesięcy. Stamtąd wracają już inni ludzie. Ostatni, V
semestr, to już przygotowania do egzaminów oficerskich w urzędzie morskim, gdzie nasi uczniowie wypadają bardzo dobrze.
- Nie można oprzeć się wrażeniu, że przygotowujecie marynarzy do pracy w
globalnych warunkach.
- Absolutnie tak. Zdaje się, że 2 naszych absolwentów pracuje w polskiej flocie, w ratownictwie, pozostali - na zagranicznych statkach.
- Czy śledzicie losy
swoich absolwentów? Czy wiecie, co się z nimi potem dzieje, czy awansują?
- Tak, oczywiście. Przecież są z nami związani i później odbywają kursy chiefowskie czy kapitańskie. Jeden z naszych
absolwentów, już w wieku 27 lat, otrzymał dyplom kapitański.
- Wasze statystyki podają, że obecnie macie 146 słuchaczy, natomiast w ciągu 10 lat szkołę opuściło 239 oficerów nawigatorów i 55
oficerów mechaników.
- To są absolwenci, którzy zdali egzamin. Natomiast są tacy, którzy zaraz po ukończeniu szkoły poszli pływać i później zdają te egzaminy poza nami.
- Wspomniał
pan o symulatorach. Jeden z nich to najnowocześniejsze tego typu urządzenie w kraju.
- Tak. W br. podpisaliśmy 10-letni kontrakt z norweską firmą Kongsberg Maritime Simulation System, która
jest najlepszym producentem symulatorów nawigacyjnych na świecie. Dzięki temu, na naszym symulatorze będziemy mieli wszystko to, co KMSS wprowadza na rynek. Mamy też inny symulator siłowni okrętowej,
polskiej firmy Unitest, a także produkty norweskiej firmy Seagull. Tworzy ona moduły tematyczne, np. osobne dla nawigatorów i dla mechaników, którzy przed praktykami muszą się z nimi zapoznać. Trzeba też
podkreślić, że wszyscy są doskonali językowo.
- Wyposażenie macie znakomite, ale zapewne wkrótce będziecie musieli poszukać innego lokum, ponieważ są inne plany zagospodarowania tego terenu.
- Nie ukrywam, że rozglądamy się za nową lokalizacją i mamy upatrzonych kilka punktów. W przyszłości cały teren, gdzie jest nasza szkoła ma być obszarem zielonym, bez żadnych budynków. Chcemy
jednak rozmawiać z przyszłymi właścicielami tego terenu, aby budynek szkoły pozostał. Mamy już przygotowaną jego wizję, by po modernizacji wkomponował się w teren i pasował do Sea Towers. Na końcu pirsu
zaplanowano muzeum żeglarstwa. Uważam więc, że szkoła morska jak najbardziej wpisuje się w nowo zagospodarowany zakątek Gdyni. Będziemy o to prosić przyszłych właścicieli. Liczymy też na zrozumienie władz
miasta. Ze swej strony gwarantujemy, że będziemy kontynuowali dotychczasową działalność i wstydu nikomu nie przyniesiemy.
- Dziękuję za rozmowę.