Od kilku lat działa w Polsce pierwsza w naszych dziejach organizacja skupiająca owdowiałe rodziny ludzi poległych
na morzu, niezależnie od miejsca i okoliczności w jakich zginęli. Niedawno Fundacja "Ostatni Rejs" - o niej tu mowa - napisała list do prezydenta RP, w którym skarży się na sposób postępowania
polskich organów ochrony prawnej w sprawach wynikłych z wypadków ich najbliższych. Autorki i autorzy listu postulują, między innymi, powołanie komisji, która ustali przyczyny złego traktowania
pokrzywdzonych rodzin marynarzy i zaproponuje środki naprawcze.
"Nie możemy oprzeć się wrażeniu, iż każdy pokrzywdzony, który chce poznać prawdę o okolicznościach śmierci swojego bliskiego na
morzu, zostaje za to ukarany..."; "...sprawy trudne ze swej natury, z którymi przychodzimy do sądu, tylko przeszkadzają, a słuchanie pokrzywdzonych jest jak słuchanie pomylonej osoby, która nie wie,
czego chce". Takich mocnych stwierdzeń wynikłych z doświadczenia sporej i wciąż rosnącej grupy ludzi jest więcej i prawnicy z Kancelarii Prezydenta powinni potraktować ich postulaty poważnie.
Zaniepokojenie niżej podpisanego wzbudził fakt, że autorzy listu umacniają u adresata przekonanie, iż marynarskie sprawy są "trudne ze swej natury". Owa "trudność" może służyć - a zapewne na co
dzień służy - jako wymówka dla urzędników. Przed wielu laty, w epoce "masowych" (i nigdy nie rozwiązanych jako zagadki kryminalne) śmierci polskich kapitanów, słyszałem plotkę z prokuratury, w której
przełożony instruował podwładnych, że należy szybko umarzać takie sprawy, bo są trudne i szkoda zachodu.
Tymczasem moje doświadczenie jako osoby uczestniczącej w postępowaniach po wypadkach na
morzu mówi, że zaskakująco wiele tajemnic jest łatwych do rozwikłania, że niektóre sprawy mają w istocie "lądowy" charakter i mogą dotyczyć każdego podróżnika - i wreszcie, że jeśli trudności są
poważne, to z powodu wyjątkowych zaniedbań podczas dochodzeń.
Posłużę się przykładem, w którym będzie też porównanie. Na redzie polskiego portu znika z polskiego statku członek jego załogi. W
porcie przychodzi dwóch policjantów, ale opuszczają pokład już po 10 minutach bez wykonania jakichkolwiek czynności służbowych. Nie rozpytują, nie fotografują, niczego nie zabezpieczają...; podobno mają
inne, ważniejsze sprawy. Statek odcumowuje w mig, jakby nic się nie stało. Natomiast śmierć polskiego marynarza na statku stojącym w "bananowej" republice wywołuje wizytę licznej ekipy
kryminalistycznej, wielokrotne przesłuchiwanie tych samych świadków, zatrzymanie jednostki do czasu zamknięcia dochodzenia. Ale wróćmy do pierwszego zdarzenia. Czy postępowanie polskiej policji nie było
tu podobne do innych jej zaniedbań, nagłośnionych przez media?
Inna historia: sprawa trumny, w której przywieziono do Polski ciało II oficera Karola K., ale nie wiadomo, czy w tej samej pochowano
(art. 284 kk, przywłaszczenie). Przypadek, który może zdarzyć się każdemu gastarbaiterowi lub turyście. Nie ma tu specyfiki morskiego prawa albo okrętowej techniki, a od strony dowodowej rzecz wydaje się
banalna (trudno pomylić stal z drewnem). Mimo to prokuratura kilka razy umarzała postępowanie, a gdy rodzicom zmarłego udało się wejść w rolę oskarżycieli subsydiarnych, umarzał sąd. Na szczęście
trybunały odwoławcze zawsze stawały na wysokości zadania i procedura nadal trwa... już 6 lat.
Wydaje się więc, że nie chodzi tu o wyjątkowe doświadczenie marynarskich rodzin, ale o szersze zjawisko
nazywane niekiedy "bananyzacją" państwa. Śmierć i potraktowanie drugiej kategorii zdarza się ludziom ze wszystkich środowisk, z policjantami i prokuratorami włącznie. Największą więc tajemnicą, której
dotyka list Fundacji, jest kwestia, czemu się nie solidaryzują z rodzicami Karola K. i im podobnymi?