Na statkach Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa (SAR) oznaczonych krzyżem maltańskim zawisły dodatkowe ozdoby
- flagi związków zawodowych i transparenty z napisem "Akcja protestacyjna". Chodzi oczywiście o płace. Załogom trzeba przyznać rację - każdy, kto wstąpił do służby państwowej, ma prawo do godziwego
wynagrodzenia. Oznacza to po prostu, że pensje w sferze budżetowej muszą podążać za rosnącymi zarobkami w przedsiębiorstwach.
Sprawa jest oczywista i nie będziemy tego tematu kontynuować. Natomiast
akcja protestacyjna - rzecz bez precedensu w dziejach morskich służb ratowniczych - jest dobrą okazją, aby postawić zasadnicze pytanie: po co w III RP zawodowa służba SAR zatrudniająca ponad 200 osób? Po
co taka służba na morzu bez znaczącego ruchu, bez specjalnych zagrożeń i bez poważnej liczby akcji?
Niewiele więcej pracowników zatrudnia przecież brytyjska Royal National Lifeboat Institution,
która ma 235 stacji ratowniczych, 338 jednostek pływających, a w ubiegłym roku przeprowadziła 8300 akcji. Przykład bliższy: Finowie w swojej Meripelastusseura mają około 20 etatów na 140 jednostek i
tysiąc akcji rocznie na morzu. Liczby dotyczące polskiego SAR to dziewięć statków i 89 akcji (w 2007 roku; dla zachowania proporcji pomijamy działania o charakterze ratownictwa brzegowego, bo RNLI ich nie
prowadzi).
Różnica tkwi w organizacji. RNLI i SM, podobnie jak inne tego rodzaju służby, mają charakter dobrowolnych stowarzyszeń, a swoje statki obsadzają przede wszystkim wolontariuszami.
Szukając polskich odpowiedników można wskazać na ochotnicze straże pożarne albo GOPR. Pytanie brzmi, dlaczego odrzuciliśmy tę tradycję, tę powszechną praktykę i tę oszczędność pieniędzy podatników?
Autor tego artykułu miał wyjątkową sposobność oglądania z dwóch pozycji, jak powstawała ustawa ustanawiająca polski SAR. Był bowiem kimś w rodzaju eksperta jednego z lobby działających wokół sejmowej
podkomisji, a jednocześnie reporterem dziennika z Wybrzeża. Przyznacie Państwo, że takie doświadczenie jest dla pismaka czymś wyjątkowym. I trzeba dodać, wyjątkowo bolesnym, bo uświadamiającym, że
rzeczywista reforma państwa jest niemożliwa bez zewnętrznego przymusu czy okupacji...
Wzorzec zachodnich organizacji odrzucono jednym zdaniem: "jest to koncepcja bismarckowska, która nam nie
pasuje". I tyle było debaty w parlamencie. Nikt nie zapytał, czym - albo czemu nie pasuje? Rządowy referent nie wiedział, że najstarsze organizacje - właśnie RNLI i jej holenderskie "kopie" powstały
w 1824 roku, gdy Otto Bismarck miał dziewięć lat i żadnych koncepcji. Niemieckie stowarzyszenie ratowania rozbitków (DGzRS) istnieje od 1865 roku (ówczesny premier Prus miał na głowie wojny i zjednoczenie
Niemiec), a w latach międzywojennych działało także w... Polsce. Wersalskie traktaty gwarantowały prawa mniejszości narodowych, a DGzRS pod nie podpadało. Trzeba było więc dążyć do "dobrowolnej"
likwidacji jego polskich placówek, bo ulokowane w Rejonie Umocnionym Hel stacje ratownicze z centralą w Niemczech rzeczywiście zagrażały bezpieczeństwu RP. Niemieckich wolontariuszy musiało zastąpić
państwo, bo Polaków do tej roli brakowało.
Po wojnie ponowne upaństwowienie służby ratowniczej wynikało między innymi ze starań o szczelność granicy. A dzisiaj? W kuluarach Sejmu mówiono, że
szykuje się w ten sposób stanowisko dla jakiegoś admirała. Ale żaden admirał nie został szefem SAR-u.
Może więc wyjaśnienia trzeba szukać w "czystej" polityce? Za życia Bismarck był atakowany
przez prawicowych rodaków między innymi za "socjalizm państwowy", czyli budowę fundamentów państwa opiekuńczego i za umacnianie samorządności. Jeśli porównamy jego wysiłki z działaniami współczesnych
polskich reformatorów, to rodzi się podejrzenie, że są bardziej reakcyjni od Bismarcka. Zamiast rozruszać martwe społeczeństwo socjalistyczne rezygnując z etatyzmu, przekładają trupa z jednego środka
konserwującego do drugiego. Jakby z formaliny do octu.