Stocznie znalazły nabywcę, podobno dobrego, który coś gwarantuje. Sprzedaż była transparentna, jak to się teraz z
cudzoziemska mówi, czyli wiemy, ile kosztowały nasze historyczne skarby. Gdyńska poszła za 288 milionów złotych, szczecińska za 161 milionów. Dużo to czy mało? No właśnie, nikt nie stawia tego pytania, bo
wszyscy interesują się zagadnieniem, kto stoi za formalnym nabywcą. Żydzi, czy nie-Żydzi? Ci, co się najbardziej martwią narodowością nowego właściciela, nie zastanawiają się, po co Żydom spalony browar,
skoro mają wszystkie rozlewnie?
Żarty na bok, wróćmy do pierwszego pytania. 288 milionów złotych to mniej niż straty Stoczni Gdynia z lat 2006 (292 mln) i 2007 (311 mln zł). Także kwota 161
milionów nie przewyższa strat SSN z 2006 roku i prawdopodobnie następnego, bo do września 2007 na minusie zebrały się już 134 miliony. Nie warto licytować, kto był lepszy w tej konkurencji, bo to zależało
nie tylko od gospodarności, ale i od wielkości przedsiębiorstwa. W każdym razie, w XXI wieku nasze trzy największe stocznie produkcyjne straciły, czyli wyeksportowały co najmniej (zdecydowanie podkreślamy
słowa: co najmniej) 1,8 miliarda złotych (1800 milionów) uzyskując w zamian zero, przecinek zero w obcych walutach. Piszemy wyeksportowały, bo cała ich produkcja popłynęła razem z tą kasą do zagranicznych
armatorów.
1800 milionów to więcej niż ubiegłoroczny podatek dochodowy zapłacony fiskusowi przez dwóch największych polskich podatników - PKO BP i Pekao SA (razem 1678 milionów). Ta kwota
przekracza zeszłoroczne przychody naszej największej firmy morskiej, czyli Grupy Remontowa (1766 mln), to jest też więcej niż ubiegłoroczna, rynkowa wycena trzech stoczni znanych dzisiaj jako Wadan Yards
(420 mln euro).
Z drugiej strony, jeśli sumę strat podzielimy przez 20 milionów płatników PIT, to wychodzi zaledwie po 90 złotych na głowę, a uwzględniając mijający szybko czas, po około 10 złotych
na rok. Czyli za banknot o najmniejszym nominale otrzymywaliśmy stale nieco igrzysk i podbijaliśmy poczucie własnej wartości jako narodu, co umie budować statki ze stali.
I byłaby to - może - dobra
inwestycja, gdyby nie towarzysząca jej kampania dezinformacji, a na koniec także nienawiści. Mieliśmy tu kawałek globalnej gospodarki, ale musieliśmy go oglądać oczami prowincjuszy. Biznes i politycy
długo wmawiali nam, że polskie stocznie i ich produkty to nie wiadomo jaki rarytas dla świata. A tak zwana kontrola mediów polegała na przepisywaniu faksów od rzeczników prasowych.
W
rzeczywistości, od końca lat 70. ubiegłego wieku, to znaczy od chwili przerwania produkcji chemikaliowców w Szczecinie i gazowców w Gdyni, wielka trójka staczała się po równi pochyłej, a każda próba
zmiany kąta nachylenia kończyła się katastrofą. W ubiegłym roku trzy duże stocznie (pomijamy Północną z Grupy Remontowej) osiągnęły najniższą w swoich dziejach średnią wskaźnika, którym można mierzyć
stopień skomplikowania produkcji (dla ścisłości - współczynnik A z wzoru do obliczania pojemności skompensowanej). Nadto udział tonażu z Polski w globalnej produkcji spadł do 0,8 procenta. Światowy rynek
nawet nie zauważy zniknięcia takiego dostawcy.
Najgorsze, że ten wiekopomny koniec na koniec odtrąbiono jako sukces, co gwarantuje, że po szkodzie będziemy tacy sami jak wcześniej.