Sklep    |  Mapa Serwisu    |  Kontakt   
 
Baza Firm
Morskich
3698 adresów
 
Zaloguj się
 
 
Szybkie wyszukiwanie
Szukanie zaawansowane
Strona głównaStrona główna
Wszystkie artykułyWszystkie artykuły
<strong>Subskrybuj Newsletter</strong>Subskrybuj Newsletter
 

  Informacje morskie. Wydarzenia. Przetargi
Wydrukuj artykuł

Rozhuśtany Nawigator

Kurier Szczeciński, 2009-01-26

Pierwszym statkiem, na który zamustrowałem rozpoczynając "morską drogę rozwoju", był statek szkolny naszej Wyższej Szkoły Morskiej (obecnie Akademia Morska), noszący nadzwyczaj swojsko dla marynarzy brzmiącą nazwę - "Nawigator". Chwiejna jednostka o rybackim rodowodzie niewiele jednak miała wspólnego z dzisiejszym "Nawigatorem XXI". "Nawigator" szczycił się mianem flagowego okrętu WSM. Czy tak było w rzeczywistości, trudno powiedzieć, gdyż to samo o swoim statku, z równie wielką dumą, twierdziła załoga m/s "Azymut", który był bliźniakiem "Nawigatora" i nosił na burcie równie niewyszukaną i równie lśniącą jak tamten nazwę. Do obydwu konkurujących ze sobą załóg zgodnym głosem dostrajali się, oczywiście, studenci odbywający na nich praktyki. I chociaż stateczki te nie różniły się prawie niczym, stanowiąc w owych czasach chyba jedyną ozdobę Wałów Chrobrego, to dla zasady konkurowały we wszystkim. Także pod względem wątpliwego komfortu, jaki stwarzały załodze i studentom odbywającym na nich praktyki. A wiązało się to z ich rodowodem. Z rybackim rodowodem Otóż obydwa wywodziły się z rodziny "ptaszków", jak pieszczotliwie nazywano serię kilkunastu statków rybackich zbudowanych w naszych stoczniach i przeznaczonych do połowu dorszy i śledzi na Bałtyku i pobliskim Morzu Północnym. Wszystkie one były okropnie chybotliwe. We wczesnych latach osiem-dziesiątych nasi bohaterowie mieli, co prawda, najlepszy czas już dawno za sobą, ale to, co im pozostało z "młodości ", to częste kładzenie się to na jedną, to drugą burtę. Kładły się przy tym ot tak sobie - zupełnie bez powodu, niekiedy nawet przy gładkiej jak lustro powierzchni wody. Dzięki temu były jednak doskonałym testerem wytrzymałości studentów na skutki kiwania się i uświadamiały wszystkim tym, którzy znaleźli się na nich pierwszy raz, co ich czeka na morzu. W związku z chwiejną równowagą obydwu stateczków krążyło wokół nich wiele anegdot. Jedna mówiła, iż wystarczy, by w pobliżu któregoś z nich, zacumowanego przy Wałach, przepłynął łabędź, a już się kucharzowi zupa wylewa z kotła. Trwające około tygodnia podróże obu statków nie były zbyt dalekie - najczęściej zamiast na Bałtyk, wypływały tylko na Zalew Szczeciński, gdzie rzucały kotwice i czekały, a praktykanci setnie się nudzili. A działo się tak z prostego powodu - już przy wietrze o sile 6 st. B nie miały prawa wychylić nosa poza główki falochronu w Świnoujściu. A fali bałtyckiej - krótkiej i stromej - poddawały się ze szczególną lubością. Nikt, nawet najbardziej odporni, nie wytrzymywali długo tej rozrywki, wychylając się co chwilę za burtę i wypatrując błędnymi oczami pomocy. Pierwsze morskie szlify Tak jakoś przedziwnie kierował mną los, że pływałem głównie na "Nawigatorze". Był on, podobnie jak "Azymut", już po kilku przeróbkach, a nawet został specjalnie dociążony betonem, by "siedział" głębiej w wodzie. Jego wnętrze pod pokładem zamiast ładowni, gdzie kiedyś przetrzymywano złowione dorsze i śledzie, zajmowała teraz jedna wielka sypialnio-jadalnia z wielkim, ciągnącym się środkiem stołem. Jakimś cudem na tej tak niewielkiej powierzchni wygospodarowano jeszcze po dwie kabiny z każdej burty, także o dwupiętrowych łóżkach, z których mieli korzystać ewentualni pasażerowie złaknieni morskich wrażeń. Oczywiście ze względu na niewygody nigdy ich tam nie było. Na "Nawigatorze" odbyłem kilka prawdziwych rejsów. Niekiedy bowiem udawało się wykorzystać chwilę dobrej pogody i statek wychodził na Bałtyk. Sunął wtedy dostojnie z prędkością 6, a chwilami, gdy pomagał mu wiatr z rufy, nawet 7 węzłów. Zapuszczał się odważnie nawet na kilkadziesiąt mil od brzegu. Cóż to były za rejsy! Mam je w pamięci, jakby to było wczoraj - świecące słońce, gładka lub prawie gładka powierzchnia wody i zmieniający się przy sterze (praktyki manewrowe) lub radarze studenci (praktyki radarowe) oraz, wykazujący anielską cierpliwość, chief wyjaśniający im wszystko, co nie jest dla nich jasne, i powtarzający lub demonstrujący po siedem razy to samo. A przyswajanie wiedzy, niestety, bardzo, ale to bardzo zróżnicowane. Niektórzy np. w żaden sposób nie mogą pojąć, że aby skręcić w prawo, należy koło sterowe także obracać w prawo, i wpatrując się niepotrzebnie w obracający się w drugą stronę kompas, obracają nim w lewo. Mylą się więc stale, a ich koledzy łapią się za głowy z rozbawienia, robiąc przy tym wymowne miny. Cierpliwy chief, który "przerabiał" już setki takich przypadków, znosił wszystko ze stoickim spokojem i tak długo powtarzał to samo, aż w końcu nawet najmniej pojętny praktykant zaczynał wreszcie obracać kołem we właściwym kierunku. Chociaż nie zawsze wiedział dlaczego. Święto dorsza Bez względu na rodzaj praktyki statek często zahaczał o Ławicę Orlą - płyciznę na Bałtyku o głębokości zaledwie kilkunastu metrów, leżącą dokładnie sześć godzin na północ od Świnoujścia. A tam dorszy było, w tamtych czasach, co niemiara. Stał więc "Nawigator" nad tą płycizną w dryfie i... zaczynało się. Dorsze "brały" na wszystko, co błyszczało. Najlepsze były specjalnie robione przez statkowych mechaników ciężkie błystki z mosiądzu. Przy takiej jednak łapczywości tych ryb sprawdzały się nawet różnego kształtu i koloru klamki i inne błyszczące przedmioty, oby tylko zakończone kotwiczką. Złowione dorsze w krótkim czasie zalegały prawie cały, niewielki zresztą, pokład przed i za nadbudówką. Potem odbywało się ich wielkie czyszczenie na rufie, którym dowodził kucharz. Za rufą statku krążyły setki mew wyłapujących z wody wszystko, co do niej trafiło. Wieczorem, na kolację, kuchnia nie serwowała oczywiście niczego innego jak świeże, smażone na patelni, na gorącym oleju dorsze. Co innego, gdy był to rejs do Lu-beki, Flensburga, a nawet Hamburga przez Kanał Kiloński, Nakskov w Danii czy do innego z bliskich portów zachodnich. Wtedy nie było czasu na łowienie ryb. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się w mieście, by kupić T-shirta, spodnie dżinsowe, koszulkę polo - cokolwiek, czego nie było u nas. Po sprzedaży bliźniaka "Azymuta" "Nawigator" przez kilka lat pracował za dwóch, ale wiek robił swoje. W końcu i on został sprzedany, a na Wałach Chrobrego zacumował ich następca - "Nawigator XXI". Ten też przepływa nad Ławicą Orlą, ale o złowionych dorszach cisza. Fama niesie, że przełowiliśmy je w tamtych czasach.
 
Kpt. ż.w. Stefan Trzeciak
Kurier Szczeciński
 
Strona Główna | O Nas | Publikacje LINK'a | Prasa Fachowa | Archiwum LINK | Galeria
Polskie Porty | Żegluga Morska | Przemysł okrętowy | Żegluga Śródlądowa | Baza Firm Morskich | Sklep | Mapa Serwisu | Kontakt
© LINK S.J. 1993 - 2024 info@maritime.com.pl