Pan prezydent Lech Kaczyński był w grudniu na Wybrzeżu i składał kwiaty. Przy okazji zapodał złotą myśl, że
gdyby nie zeszłoroczne wybory, to dziś sytuacja stoczni byłaby inna.
Uparcie nie zgadzamy się z panem prezydentem, lansując od lat tezę, że dopłacanie do stoczni jest bezsensownym marnotrawieniem
publicznych pieniędzy i niezależnie od kolejnych wyborów, w ciągu ostatnich kilkunastu lat nic się nie zmienia. Tzn. o tyle się zmienia, że z roku na rok jest coraz gorzej. Powiemy panu prezydentowi
więcej: jego partia Prawo i Sprawiedliwość i jego brat Jarosław Kaczyński oddając Stocznię Gdańską w wyłączne władanie swoich kolegów doprowadzili do tego, że ci z Gdyni i Szczecina dostaną teraz na
odchodne od 20 do 60 tys. zł, a ci z Gdańska dostaną gówno. Co warto, aby stoczniowcy z Gdańska sobie zapamiętali.
Gdy ludzie PiS sprzedawali w drugiej połowie 2007 r. koncernowi ISB Donbas
stocznię, mowa była o 800 min inwestycji i produkcji 20 statków rocznie! Były to obietnice kompletnie z księżyca. Dzisiaj mowa jest o przerobie 22 tys. ton stali rocznie (można z tego wybudować 2 statki),
a od polskiego rządu Donbas chce doinwestowania w wysokości 150 min zł. Bo jak nie, to ogłosi upadłość. Donbas ma oddać tę kasę za 10 lat. Zapewne chciałby za ten szmal kupić kawałek Stoczni Gdynia
wystawionej w postaci doku na sprzedaż. Byłoby to kolejne marnotrawienie pieniędzy. Zwłaszcza że na Ukrainie wybuchł kryzys i to w rozmiarach dość dramatycznych. Metalurgia się wali. To certolili by się z
jakąś przestarzałą polską stocznią?
Podpisana przed świętami Bożego Narodzenia przez Lecha Kaczyńskie-go tzw. specustawa stoczniowa daje robotnikom w stoczniach w Gdyni i w Szczecinie prawo do
jednorazowych odszkodowań nawet do 60 tys. zł. Ale nie obejmuje to stoczniowców z kolebki, bo kolebka jest prywatnym zakładem.
Tusk ma więc zgryz: ulec szantażowi, jako i poprzednicy ulegali,
wywalić w błoto kolejną kasę, czy też odmówić i oczekiwać kolejnych demonstracji pod swoimi oknami? Bo, że będzie na niego, to rzecz pewna. Przy okazji informujemy Tuska, że Andrzej Buczkowski i Andrzej
Jaworski pozostawili po sobie w spadku kontrakty na dwa gazowce. Jak bardzo będą nieopłacalne, okaże się niedługo, ale już dzisiaj wiadomo, że stocznia na nich nie zarobi. I nawet jeśli Tusk ulegnie i da
kasę, to do obsługi budowy dwóch statków rocznie nie potrzeba zatrudniać 2500 osób. Tysiąc jest nadto.
W stoczni rządzi Romek, Jarek i Wojtek - tak grubo ponad rok temu mówiono w kolebce
"Solidarności", Która dzieckiem jeszcze będąc urwała łeb hydrze komunizmu, a więc ratować, ratować, ratować ze wszech sił ją trzeba było. Najpierw Romek (Gałęzewski, szef stoczniowej "S") jechał to
Warszawy do Jarka (Kaczyńskiego, premiera IV RP) i kładł mu do głowy różne takie, bo przecież Jarek na budowie statków się nie znał, potem Jarek dzwonił do Wojtka (Jasińskiego, minister skarbu państwa w
rządzie Jarka) i mówił, co mu wcześniej Romek powiedział.
W ten to uproszczony sposób w kolebce "Solidarności" zrobiono prezesem Andrzeja (Jaworskiego, etnologa z wykształcenia, który o statkach
wiedział, że pływają, a o zarządzaniu dużą firmą tyle, że prezesowi przysługuje dobre służbowe auto), a wiceprezesem drugiego Andrzeja (Buczkowskiego, który wcześniej działał w Stoczni Gdynia, z którego
to działania musiał się tłumaczyć w prokuraturze).
Dwaj Andrzeje namotali kontrakt z niemieckim armatorem, z którego stocznia dostała w plecy 46 min zł. Ponieważ zaczęło chodzić za tym ABW, a i ich
protektor Jarek poszedł na przyspieszone wybory, Andrzeje wraz z protektorami dokonali ucieczki do przodu i opylili stocznię ukraińskiemu koncernowi. Bez podpisania pakietu socjalnego dla załogi.
Ukraińcy obu Andrzejów zostawili u siebie z jednego (Jaworskiego) robiąc doradcę zarządu ds. dialogu społecznego, z drugiego (Buczkowskiego) dyrektora ds. handlowych.
Andrzej Jaworski nie docenił
dobrze płatnej posady doradcy i dał się przyłapać na tzw. nieusprawiedliwionej absencji w robocie za co dostał dyscyplinarkę. Andrzej Buczkowski, zatrudniwszy się w fińskiej firmie Wartsila produkującej
morskie silniki Diesla, pojechał jako jej przedstawiciel do Wietnamu. Zabierając ze sobą swoją stoczniową sekretarkę, nad czym wszyscy ubolewają, bo była ładna.
Romek dalej jest na stanowisku, czyli
szefuje stoczniowej "S", a Jarek i Wojtek wiadomo, w Sejmie ględzą, jak to nie dano im stoczni uratować.
A, jeszcze warto wspomnieć o innym bohaterze, czyli o Pawle (Brzezicki, za rządów Jarka
szef Agencji Rozwoju Przemysłu), który jako prezes Agencji pomagał Andrzejom sprzedać stocznię Donbasowi. Teraz Paweł jest w Donbasie doradcą, więc nie zginął.