Siedemnastego grudnia 1970 r. od kul policji i wojska zginęło 16 osób. Pracownicy ze Stoczni Szczecińskiej im. A.
Warskiego zaprotestowali przeciw podwyżkom żywności. Potem były kolejne robotnicze przełomy, ze szczecińskimi stoczniowcami w rolach głównych.
Podczas buntu 1980 roku stoczniowcy wyciągnęli już
lekcję, jak postępować z totalitarną władzą. Nie wyszli na ulicę. Zablokowali zakład, utworzyli straże. Na przewodniczącego komitetu wybrali magazyniera Mariana Jurczyka. Wraz z robotnikami z innych
zakładów miasta wysunęli 21 postulatów z tym najważniejszym - żądaniem utworzenia wolnych związków zawodowych.
Pod koniec 1981 roku podpisane porozumienie okazało się świstkiem papieru. 13 grudnia
szczecinian obudził generał Jaruzelski, który odczytywał w TV dekret o wprowadzeniu stanu wojennego.
Stoczniowcy przyszli do pracy i ogłosili strajk. Na zmarzniętych ludzi chlusnęły strumienie z
armatek wodnych. Czołgi staranowały bramy, a za nimi na teren zakładu wdarły się milicja i SB. Rozpoczęły się aresztowania i zwolnienia.
Gdy pod koniec lat 80. stało się jasne, że "ratowanie"
Polski przez Jaruzelskiego kończy się gospodarczą katastrofą, komuniści rozpoczęli układać się z opozycją przy okrągłym stole.
Pierwszy ambaras w rzeczywistości wolnorynkowej stoczniowcy mieli na
początku lat 90., gdy z przedsiębiorstwa państwowego rodziła się stoczniowa spółka. Jedni chcieli spółki pracowniczej, inni akcyjnej. Powstała ta druga.
Potem mieli kilka lat stabilizacji, która
dobiegła końca, gdy Stocznia Szczecińska Porta Holding SA zaczęła mieć problemy.
Kiedy w 2002 r. firma stanęła, wzięli sprawy we własne ręce. To był także kryzys zaufania do kilku działających w
stoczni związków zawodowych, których działaczom za czasów prezesa K. Piotrowskiego żyło się całkiem nieźle. Stoczniowcy wybrali nowych liderów i tak powstał Komitet Protestacyjny. Na szczęście dla
rządzących, bo dzięki temu pracownicy wyrażali swój sprzeciw w zorganizowany sposób, bez niekontrolowanego wybuchu. Na czele stanęli m.in. Janusz Gajek (przewodniczący) i Roman Pniewski. Walczyli o
utrzymanie miejsc pracy, więc nic dziwnego, że 2002 rok był nerwowym okresem, pełnym marszów i wieców na stoczniowej rampie, pod którą stała taczka.
- Nas nazywa się teraz w Szczecinie Rumunami -
skarżył się wtedy pod dyrekcją stoczni jeden z pracowników.
W Szczecinie życie zawaliło się błyskawicznie ponad 10 tysiącom ludzi i ich rodzinom. - Banki patrzą na nas podejrzanie, bo na kontach
mamy debet - mówili. Przez miasto przetaczały się wielotysięczne marsze. Skandowali: "Rozliczymy SLD! Rozliczymy AWS". Wokół gmachu urzędu wojewódzkiego, celu tych pochodów, stały zwarte oddziały
prewencji i barierki. Z niepewną miną petycje odbierał SLD-owski wojewoda Stanisław Wziątek.
Najmocniej odczuł ich frustrację i niechęć do zarządu upadłego holdingu ekswojewoda Marek Tałasiewicz,
jeden z wiceprezesów stoczni, który nieopatrznie znalazł się w pobliżu wiecu i został siłą zaciągnięty na schody dyrekcji, gdzie obrzucono go jajkami. Agresję odczuł też minister gospodarki Jacek
Piechota, którego ochroniarze musieli schować za parasolami, gdy w jego kierunku poleciały gwoździe, jajka, serki.
Stoczniowcy nie dawali się wciągnąć w politykę, byli nieufni. Na krótko niektórzy
z nich zastanawiali się, czy może warto spróbować w samorządzie. Na jednym z wieców ich koledzy mieli pretensje, że mają ambicje polityczne i zamiar kandydowania w wyborach samorządowych. Słychać było
gwizdy: - Dlaczego sobie stołki szykujecie, a nas zostawiacie na lodzie - zarzucił jeden robotnik.
Że potrzebują "dobrych przedstawicieli" w samorządzie, starała się jeszcze na rampie
przekonywać prof. Teresa Lubińska, kandydująca na prezydenta miasta, ale pracownicy byli nieprzychylni.
W 2002 r. stoczniowcy zapowiedzieli też, że nie będą świętować Dni Morza. "Nasza stocznia
tonie jak Titanic". "W naszych domach od miesięcy gości bieda i strach przed tym, co będzie jutro" - pisali w komunikacie.
W tym czasie rozpoczynała się operacja powoływania do życia nowej
firmy stoczniowej i zatrudniania w niej pracowników z upadłego holdingu.
Tego też roku stoczniowcy postanowili upomnieć się o pieniądze dla szwaczek z "Odry". Kobiety były miesiącami zwodzone w
sprawie pensji. Podczas jednego z przemarszów robotnicy weszli do gmachu Odry i poturbowali prezesa. O awanturze doniosły media w całym kraju, a redaktor Durczok nazwał ich warchołami. Takimi inwektywami
obrzucała robotników komunistyczna propaganda w Polsce. Za karę lokalni dziennikarze nie zostali wpuszczeni na kolejny wiec.
Tylko raz po 1989 r. policja użyła siły i zepchnęła ich ze skarpy na
Wałach Chrobrego - gdy na początku kwietnia 2004 r. przyszli upomnieć się o stoczniowy majątek, który opieszale sprzedawano nowej stoczni. Wtedy w Szczecinie protestowało 10 tys. ludzi - przeciwko
polityce rządu, bezrobociu, marginalizacji regionu. Poleciały jajka, puszki, butelki i kamienie. Policja odpowiedziała armatkami wodnymi i gazem łzawiącym.
W 2004 r. Polska weszła do UE i okazało
się, że firma z ul. Hutniczej już nie musi być jedyną karmicielką. Co bardziej zaradni szerszym strumieniem wyruszyli do pracy w stoczniach norweskich, niemieckich, francuskich. Podczas gdy tu zmniejszono
im zarobki, tam dostawali po kilka tysięcy, ale euro. Nic więc dziwnego, że kierownictwo państwowej Stoczni Szczecińskiej Nowej żaliło się, że rocznie zwalnia się lub nawet porzuca pracę do tysiąca osób.
W tym - 2008 - roku maszerowali do wojewody z PO, aby ten wpłynął na rząd w celu ratowania stoczni przed decyzją Brukseli o jej likwidacji. Ostatecznie zgodzili się na odprawy i dobrowolne
odejścia. Zwyciężyła kalkulacja i nadzieja, że dostaną odszkodowania i za jakiś czas powrócą na pochylnię lub znajdą gdzie indziej pracę? A może kalkulacja i... zmęczenie.
Stali się cenionymi i
opłacalnymi pracownikami w europejskich stoczniach. Na jak długo? Idzie recesja, a Chińczycy prognozują, że do 2010 r. poziom zamówień na statki spadnie o 60 proc. Czy po likwidacji Stoczni Szczecińskiej
w ramach tzw. specustawy fachowcy ze Szczecina i ich koledzy z zagranicy będą mieli do czego wracać?