Kiedy stoczniowcy planowali wyjście na ulice Szczecina, nie wiedzieli jeszcze, że Unia Europejska da Polsce
dodatkowe dwa miesiące na przygotowanie planu prywatyzacji. Decyzji nie zmienili - w środowe południe wyszli. Nie na nich strachy, że może w godzinach pracy nie wypuszczą za bramę. Takie plotki krążyły
wcześniej.
Na dwie godziny przed protestem z terenu stoczni docierały komunikaty związkowców i dyrekcji. Znamienne, że w tym czasie postanowił zareklamować się także jeden z kredytodawców. No cóż,
wśród robotników nie brakuje takich, którzy domowy budżet muszą ratować pożyczkami.
- Ja tam nie narzekam, zawsze dam sobie radę - mówił na dzień przed strajkiem Mariusz, pracujący od 13 lat w stoczni.
- Ale jak przychodzisz tutaj do roboty, to przez dwa - trzy lata dostajesz na rękę 1200 zł, jak utrzymać rodzinę? Ludzi jest tak mało, że ja już dwa razy wyjeżdżałem za granicę i zawsze przyjmowano mnie z
powrotem. Przeżyłem trzy takie akcje i nic się nie zmieniło, dlaczego miałoby być teraz inaczej? Najgorsze już za nami, przecież było i tak, że nie mieliśmy co do garnka włożyć. Pójdę strajkować, bo
wszyscy idą, ale to nic nie zmieni, jak stocznia przestanie istnieć, znajdę inne zajęcie - trudno.
- Rok 2002 był najgorszy - przyznaje pani Barbara, której mąż jest w stoczni od 38 lat. - Niejedna z
rodzin korzystała wtedy z pomocy kryzysowej, to było upokarzające.
"Partie się przepychają, a stocznie znikają"
Stocznia to symbol Szczecina, największy zakład w naszym regionie. Była
świadkiem dramatycznych wydarzeń roku 1970 i 1980. Ale stocznia to przede wszystkim ludzie, których karmi. Dla jednych jej los jest obojętny, inni, tak jak monter Zbigniew Wysocki pracujący w niej od 24
lat, nie wyobrażają sobie bez niej życia.
- Gdzie są nasi politycy? Prezydent Krzystek wolał zabrać manatki i wypoczywać w Ameryce, miał być tutaj! Inni nie są lepsi, taki Nitras z Zarembą to powinni
swoje mandaty złożyć! Wszyscy przypominają sobie o nas podczas kampanii wyborczych, a potem mają w nosie... - mówi rozdrażniony.
W środę Wysocki otwierał bramę stoczniową, przez którą przechodzili
demonstranci, podobnie było 10 lipca. Szedł z wiarą w powodzenie akcji.
- Jestem zdeterminowany, jakkolwiek to nie zabrzmi, będę walczył do ostatniej kropli krwi - mówi. - Gdzie mamy się podziać? Tutaj
pracuje też mój syn, robię to także dla niego. Pamiętajcie, że jak my upadniemy, to i padną sklepy, hurtownie, spółki utworzone na terenie stoczni. To tysiące ludzi.
Protestujący nie szczędzili władzy
gorzkich słów. Mówili o braku jednolitej polityki, przygotowywaniach na ostatni moment, że Platforma zabrała się za restrukturyzację zbyt późno... To co myślą o rządzących, wypisali na transparentach.
Dostało się też administracji stoczniowej i związkom zawodowym.
- Tak naprawdę, w tym proteście tylko oni zyskują, szary pracownik się nie liczy - podkreśla Andrzej, 30 lat na stanowisku spawacza.
- Powiem wprost: oni mają wszystko gdzieś; w godzinach pracy jedzą słonecznik, śmieją się, balują, a my na nich pracujemy. W weekend jeżdżą nad morze. My sobie nie możemy pozwolić na taki luksus. Żeby
zarabiać, trzeba brać nadgodziny - w sobotę, niedzielę.
Młodszy kolega Andrzeja, który nie chce podać nawet imienia, jest jedynie gościem w domu. Ma do spłacenia 250 tys. zł kredytu. Co będzie, jeśli
stocznia splajtuje? Aż strach myśleć. W podobnym tonie wypowiada się Jarek, operator urządzeń dźwigowych, w stoczni od 12 lat.
- Wiem, że zyskają tylko związki zawodowe. Ale co zrobić? Muszę zostać i
protestować. Tu jest całe moje życie - do zakładu przyszedłem zaraz po wojsku. To prawda, że niektórzy wyjeżdżają za granicę. Ja jednak nie opuszczę rodziny - żony i trojga dzieci.
- Mam etat w
związkach od dwóch lat - konkluduje Janusz, od 38 lat w stoczni, wcześniej na produkcji. - W każdej chwili mogę wrócić na swoje stare stanowisko, marzę, by sytuacja znormalniała. Politycy nie rozumieją,
że tu za bramą rozgrywa się wiele tragedii, mam wrażenie, że dla nich nie ma to znaczenia. Krzystek po raz kolejny pokazał, jak zależy mu na naszym losie...
"Przestać z aferami, zająć się
stoczniami!"
Stoczniowcy nie chcą mówić o swoich zarobkach, ale przyznają, że po latach pracy, gdyby nie dostawali ok. 3 tysięcy na rękę, byłoby to niepoważne. Oczywiście w porównaniu z płacami
na Zachodzie to niewiele, dlatego wokół zakładu co rusz wiszą ogłoszenia o wolnych etatach w Holandii czy Norwegii.
- Polska jest naszym krajem, tutaj się urodziłem i tutaj płacę podatki, dlaczego mamy
wyjeżdżać?! - denerwuje się Stanisław, malarz z 20-letnim stażem. - To śmieszne, co wygaduje się w urzędach pracy, że będzie dla nas zatrudnienie. Ciekawe, czy te paniusie zza biurka też harowałyby za
tysiąc złotych albo emigrowały?!
Wśród wielu głosów dominowała tęsknota za Krzysztofem Piotrowskim - dyrektorem stoczni w latach 1991-2002.
- Wtedy można było od czasu do czasu liczyć na jakąś
podwyżkę, czuło się, że w stoczni się coś dzieje, inwestowano w nowe maszyny - opowiada Jarek.
- Nie było takiej beznadziei jak teraz, facet miał głowę na karku, chciał coś zmienić, odnowił nabrzeże -
dodaje Mariusz.
Dzisiaj stoczniowcy mówią o sprzęcie, który każdego dnia może rozsypać się im w rękach, o tym, że życie toczy się z dnia na dzień.
- Codziennie przychodzę i nie wiem, czy zostanę
wpuszczony za bramę, czy dalej pracuję; trudno mówić o jakiejkolwiek stabilizacji - twierdzi Leszek, od 16 lat grawer. - Idę z nadzieją, muszę wierzyć, że w końcu coś się zmieni.
- To bat na władzę,
niech zobaczą, że z nami nie będzie tak łatwo - dodaje jeszcze Zbigniew Wysocki. - Co rusz przedstawiają nam sondaże, w których nasza pozycja słabnie, kiedyś byliśmy potęgą.
"Trzy rządy, lata
bezczynności i (PO) stoczni!"
- Stocznia jest ważna dla całego województwa, chłopaki już niedługo nie będą mieli za co żyć, jeśli nie będą działać radykalnie - mówi Jan z elektrowni Dolna Odra. -
Wy, dziennikarze, pytacie się wciąż, po co tutaj jesteśmy, a przecież to może spotkać każdego z nas. Trzeba ich wspierać i już!
Protestowi przyglądali się też byli pracownicy.
- Serce się kraje, jak
patrzę, co się z naszą stocznią wyrabia - żali się pan Mieczysław, który przepracował w stoczni 34 lata. - Oni mają dużo racji, kiedyś tyle gadało się na Gierka, że zapożycza kraj, ale przynajmniej były
tego efekty, a teraz każdy chce tylko nachapać forsy dla siebie.
- Czuję się nieustannie robiony w balona - narzeka Janusz. - Każdy po kolei nam coś obiecywał: SLD, PiS, PO... Nic nie drgnęło. Niech
zobaczą naszą determinację.
Można było usłyszeć głosy, że upadłość stoczni się niektórym opłaci, że zrobią na niej niezły biznes. Ale była i nadzieja na lepsze jutro.
- Wielu ludzi po prostu
wstydzi się strajkować i nie ma się im co dziwić, przecież to poniżające, w cywilizowanym kraju nie powinny mieć miejsca takie wydarzenia. Mój mąż szedł razem z kolegami, ja - niestety - nie mogłam
zamienić się zmianami, ale sercem i myślami byłam przy nich. Trzeba wierzyć w stocznię - kończy pani Barbara.
* * *
Kiedy rozmawiałyśmy ze stoczniowcami, obok nas przeszła kobieta. Ze spokojem
powiedziała, że jej szef stwierdził, iż sępy (czyt. dziennikarze) wyczuły trupa. O tym, czy faktycznie szczecińska stocznia jest już tylko na siłę podtrzymywana przy życiu, przekonamy się za niespełna dwa
miesiące. Wtedy okaże się, jaki plan reformy przygotował rząd. Na razie związkowcy z "Solidarności" zaapelowali do prezydenta Kaczyńskiego o to, by nie ratyfikował traktatu lizbońskiego, przynajmniej
do czasu, kiedy nie ustali się przejściowych zabezpieczeń konstytucyjnych.
* Śródtytuły pochodzą z transparentów, niesionych przez stoczniowców ulicami Szczecina.